Podążając za smakiem Żywca …
Ostatni weekend 10-11 października udało nam się spędzić na naszych ukochanych motocyklach. Spragnieni wiatru we włosach, odrobiny przygody i adrenaliny podążyliśmy za smakiem legendarnego piwa w kierunku Żywca. Szczerze mówiąc, pogoda okazała się dla nas łaskawa i końcówkę sezonu motocyklowego mogliśmy celebrować jak przystało na prawdziwych motocyklistów. A było to tak…
Umawianie na wspólny wyjazd szło dość opornie. Temat wałkowaliśmy już od kilku tygodni. Chętnych jak zwykle nie brakowało, ale frekwencja podczas wyjazdu nie była oszałamiająca. Pasjonaci jednośladów są w dużej mierze zależni od pogody, która rozdaje różne karty. Ale, takie już życie motocyklisty. Może pogodzić się z niesprzyjającą aurą lub zbuntować się i jechać „pod prąd”.
10 października 2015 roku o godzinie 9:00 zebraliśmy się w umówionym miejscu. Temperatura nie pozostawiała nam złudzeń. Było tylko 6°C, ale w głębi duszy cieszyliśmy się, że nie pada deszcz. Na miejscu spotkania pojawiło się cztery motocykle. Wyruszyliśmy z dwudziestominutowym poślizgiem na południe przez Beskidy w składzie: Slayer (Honda Goldwing), Juno (Yamaha Virago), Kamiloo (Honda Transalp) ja i Głazio (BMW 1150 GS). Malownicza trasa wiodła nas przedpolem Bieszczad w kierunku zachodnim przez Przemyśl, Krosno, Gorlice, Limanową, Mszanę Dolną i Suchą Beskidzką. Regularnym punktem naszego wyjazdu były przystanki na tankowanie. Juno zaznaczył już na starcie, że musi tankować co 200 kilometrów. Wielkość baku faktycznie nie pozwalała mu na większe przebiegi i postoje na stacjach benzynowych wykorzystywaliśmy na wymianę emocji oraz rozmowy. Nie ukrywam, że nam również odpowiadały postoje na stacjach benzynowych. Musieliśmy dość często odpowietrzać sprzęgło w naszym BMW. Ach ten niezawodny niemiecki sprzęt…
Temperatura w ciągu dnia była całkiem przyzwoita (ok. 14 °C) i jechało się dość przyjemnie. Prawie cały dzień towarzyszyło nam słoneczko i uprzyjemniało pokonywanie kilometrów. Wysnuliśmy nawet razem stwierdzenie, że lepiej jedzie się przy takiej temperaturze, niż w koszmarnym upale. Myślę, że jeśli ktoś z was jechał kiedykolwiek w ubranku motocyklowym przy temperaturze powyżej 25°C, to z całą pewnością pamięta litry potu ściekające mu wszystkimi rowkami po ciele.Trudno nazwać ten stan ciała przyjemnym czy komfortowym. Wszędzie, gdzie się pojawialiśmy wzbudzaliśmy niemałe zainteresowanie. Ludzie niejednokrotnie pytali nas, czy nie marzniemy, czy nie jest nam zimno, czy sezon motocyklowy ciągle trwa. Ja myślę, że odpowiedź na te wszystkie pytania jest prosta: Jechaliśmy, bo chcieliśmy. Pojechaliśmy, bo to lubimy. Jechaliśmy, bo po prostu mogliśmy!
Niestety po drodze byliśmy świadkami kilku wypadków drogowych. Młody motocyklista nie wyhamował i uderzył niefortunnie w tył jadącego przed nim samochodu. Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby upewnić się że, nic mu się nie stało. Jego ogólny stan był dość dobry, wydawał się jednak nieco zamroczony i utykał wyraźnie. Pomogliśmy mu podnieść motocykl i uspokoiliśmy trochę rozjuszonego kierowca samochodu, który pokrzykiwał co rusz nerwowo wymachując przy tym telefonem komórkowym. Mam wrażenie, że po naszej interwencji jego złość zelżała nieco i spuścił z tonu. Człowiek jest tylko człowiekiem i każdemu zdarza się popełnić błąd. Często powtarzam sobie to zdanie w różnych sytuacjach i myślę, że dzięki temu udaje mi się zachować duży obiektywizm w stosunku do życia.
Pierwsze oznaki jesieni były tym wyraźniejsze, im bardziej zbliżaliśmy się do Żywca. Podczas jazdy i postojów obserwowałam moich współtowarzyszy podróży. Wszyscy byli pogodni, uśmiechnięci i widać było, że jazda sprawia im ogromną przyjemność. Po raz kolejny doświadczyłam – jakie to fajne uczucie należeć do grupy, czuć się jej częścią, być dobrze naoliwionym trybikiem i współdziałać z innymi. To świetne uczucie być motocyklistą. W tej grupie nie liczy się zawód, pochodzenie, status majątkowy – tu wszyscy są równi. Myślę, że wielu ludziom brakuje w życiu tego uczucia i nigdy nie będą w stanie go doświadczyć.
Niemal po całym dniu jazdy dotarliśmy w końcu do Suchej Beskidzkiej. To był nasz pierwszy dłuższy postój. Ponoć do Suchej Beskidzkiej – miasteczka w południowo-zachodniej części województwa małopolskiego przyjeżdża się, aby zobaczyć Zamek Suski, piękne krajobrazy, zabytkowy kościół i XVIII-wieczną drewnianą karczmę „Rzym”. Wchodząc do wnętrza karczmy trudno nie odnieść wrażenia, że czas zatrzymał się tu w miejscu. Wszędzie panuje półmrok, skrzypią ściany i deski, spod oka patrzy na klientów diabeł i Mistrz Twardowski. To właśnie tu Adam Mickiewicz umieścił akcję ballady „Pani Twardowska”. Tak, tak – to właśnie w tej karczmie biesiadował i podpisał cyrograf słynny Pan Twardowski. Głodni i delikatnie wychłodzeni zasiedliśmy za stołem aby zamówić „szatańskie” specjały. Jedzenie – jak się można było spodziewać było pyszne a rozmowy motocyklowe jak zawsze ciekawe. Menu karczmy jest bogate i można by rzec tak samo „diabelskie”, jak cały jej wystrój i legenda. W karcie znajdziecie: Specjał Twardowskiego, Lody Pani Twardowskiej, Miksturę Szatańską, Diablika Twardowskiego, Napitek Zbójnicki i wiele innych potraw i napitków. My spróbowaliśmy specjału Twardowskiego, regionalnego żurku suskiego i pierogów z mięsem. Nie pożałowaliśmy wyboru, a smaki okazały się wyśmienite. Po krótkim „popasie” i chwilowym zaspokojeniu głodu ruszyliśmy w dalszą drogę. Przejeżdżając przez Suchą Beskidzką udało nam się zobaczyć jeden z większych zabytków miejscowości – renesansowy Zamek Suski zwany „Małym Wawelem” ze względu na podobieństwo do krakowskiego zamku królewskiego.
Z powodu dość późnej już pory nie zatrzymywaliśmy się przy zamku i sprawnie pomknęliśmy dalej. Od tej chwili skoncentrowaliśmy się jedynie na poszukiwaniu miejsca noclegowego. Okazało się to nie lada wyzwaniem i zajęło nam dłuższą chwilę. W większości pensjonatów, zajazdów, moteli i hoteli był komplet. Nie było ani jednego wolnego pokoju! Wyjeżdżając z domu w środku weekendu zdawaliśmy sobie sprawę, ze możemy mieć problem ze znalezieniem noclegu. Koniec sezonu letniego nie oznacza bowiem w górach – szczególnie w regionach atrakcyjnych turystycznie – drastycznego spadku liczby aktywnych turystów. Zapobiegliwie zabraliśmy ze sobą odpowiedni ekwipunek, czyli namioty i śpiwory. Pocieszająca była myśl, że jednak nie tylko my podróżujemy w taką pogodę.
W okolicach Jeziora Żywieckiego, które objechaliśmy od północy kilkakrotnie pokonaliśmy trasę Tresna – Zarzecze w poszukiwaniu noclegu. Dookoła rozciągał się piękny widok na jezioro, otaczały nas dziesiątki miejsc noclegowych – NIESTETY WSZYSTKIE BYŁY ZAJĘTE. Odsyłali nas z jednego miejsca w drugie i tułaliśmy się po tej kilkukilometrowej trasie jak Odys z ekipą Argonautów poszukujących nieustannie złotego runa (czyt. „pysznego browaru”). W pewnym momencie byliśmy już przekonani, że rozstawienie namiotów będzie niestety koniecznością. Ale do motocyklistów szczęście lubi się uśmiechać i wraz z ostatnimi promieniami zachodzącego słońca udało nam się jakimś cudem znaleźć nocleg w Międzybrodziu Żywieckim nad Jeziorem Międzybrodzkim. Nocleg okazał się tani (30 zł/os.) i całkiem znośny. Było ciepło, miło i przyjemnie. Zanim na dobre rozgościliśmy się w naszym lokum dokonaliśmy oczywiście szybkich zakupów w najbliższym sklepie. Wieczór należał do nas – mogliśmy delektować się smakiem złocistego trunku i do późnych godzin nocnych prowadzić nocne motocyklistów rozmowy. Tak zakończył się pierwszy dzień podróży…
Następnego dnia już od wczesnych godzin porannych ktoś przemykał korytarzem raz w jedną, raz w drugą stronę. Ponieważ zeszłego dnia pokonaliśmy ponad 440 kilometrów nie spieszyliśmy się ze wstawaniem. Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się, że osobnikiem, który kursował nad ranem po korytarzu był Juno. Z przyzwyczajenia wstał wcześnie, a ponieważ kawa była u nas w pokoju dreptał nerwowo w oczekiwaniu na kofeinę. Podobno powstrzymywał się od godziny piątej, żeby nas nie obudzić w celu zdobycia dwóch łyżeczek kawy.
Po wyjściu na zewnątrz oceniliśmy sytuację pogodową – śniegu nie było, deszcz nie padał, temperatura znośna (3°C). Znowu nam się poszczęściło. Nic nie powstrzymywało nas od dalszej jazdy. Chwilę później siedzieliśmy już na naszych motocyklach i jechaliśmy w kierunku Żywca. Naszym celem było Muzeum Arcyksiążęcego Browaru i ma się rozumieć – DEGUSTACJA browaru. W drodze wpadliśmy na chwilę na żywiecki rynek, który okazał się być w remoncie. Jedno jest pewne – wszędzie, gdzie się pojawiliśmy – wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Ludzie oglądali się za nami, jakbyśmy faktycznie pochodzili z innego świata albo wymiaru. Ciekawe czy to ze względu na ubiór, czy może pogodę?! Dziwna sprawa, ale podczas jazdy motocyklem nie było nam tak chłodno, jak zrobiło nam się podczas spaceru po starym mieście w Żywcu.
Muzeum Arcyksiążęcego Browaru w Żywcu okazało się być ciekawą, nowoczesną i interaktywną placówką. Zwiedzając poszczególne sale i poziomy muzealne poznaliśmy dawne i aktualne sposoby warzenia piwa, przenosiliśmy się kilkakrotnie w czasie i oczywiście mogliśmy spróbować żywieckiego specjału. Muzeum w Żywcu nie jest typową nudną placówką, w której trzeba się ściśle stosować do określonych zasad i niczego nie wolno dotykać. Podczas zwiedzania ciągle słychać brzęk butelek, szum taśm produkcyjnych i szum źródlanej wody. Mnóstwo zdjęć, eksponatów, doskonale zaaranżowanych pomieszczeń – wszystko to przyciąga uwagę zwiedzających. Ostatnim punktem zwiedzania jest degustacja piwa. Zamówiliśmy jedno piwo i cztery soczki. Smutny to fakt, ale prawdziwy. Każdy z nas spróbował tylko po łyku prawdziwego żywieckiego piwa (Żywiec tylko z Żywca), ale chyba dzięki temu smakowało naprawdę dobrze. Tego smaku nie da się opisać. Warto tam pojechać i przekonać się samemu.
Chwilę później byliśmy już za Żywcem w miejscowości Węgierska Górka, gdzie oglądamy fort z czasów II wojny światowej. Bunkier „Wędrowiec” w Węgierskiej Górce znajdujący się blisko drogi to zaledwie jeden z pięciu bunkrów tworzących fort. Wnętrze, w którym urządzono muzeum jest dostępne do zwiedzania za symboliczną kwotę. Ponieważ było już dość późno, a przed nami długa droga do domu ruszyliśmy powoli dalej w stronę Wisły, w której udało nam się przejechać w pobliżu skoczni narciarskiej im. Adama Małysza. Wybieraliśmy raczej boczne malownicze dróżki, gdzie widoczne były barwy jesieni i piękne widoki. Wąska droga asfaltowa prowadząca przez Park Krajobrazowy Beskidu Śląskiego ma swój specyficzny klimat. Urodę dróżki prócz nas doceniły także tłumy turystów, których mijaliśmy z pewnym trudem. Przemknęliśmy w ekspresowym tempie obok rezydencji Prezydenta RP położonej w Beskidzie Śląskim niedaleko zbiegu potoków Białej i Czarnej Wisełki i zaczęliśmy świadomie przyśpieszać tempo – słońce było coraz niżej, temperatura wyraźnie obniżała się, a do domu daleko.
Ostatnią miejscowością na naszej trasie był Szczyrk, gdzie zatrzymaliśmy się w przydrożnym zajeździe pod nazwą „Biały Krzyż”. Postanowiliśmy zjeść coś ciepłego i nabrać energii niezbędnej na powrót. Wyraźnie robiło się coraz chłodniej, a uczucie zimna wzmagał dodatkowo nieprzyjemny wiatr. Z powodu przepełnienia lokalu zasiedliśmy przy ostatnim wolnym stoliku w najchłodniejszym pomieszczeniu. Z drugiej strony to nawet dobrze – nie musieliśmy się zbytnio rozbierać i nie odczuliśmy tak zmiany temperatury. Po obiedzie mieliśmy już tylko jeden cel – powrót do domu. Jechaliśmy więc jak mogliśmy najszybciej, a łatwo nie było. Pogoda wyraźnie załamywała się – temperatura spadała i wiało coraz mocniej. Jednak mimo wszystko droga powrotna była pełna wesołych zdarzeń: chuchanie w zziębnięte i zgrabiałe dłonie czy machanie zmarzniętymi stopami.
Przed Rzeszowem nasze BMW odmówiło posłuszeństwa i zgasło na środku drogi. Nie mieliśmy już prawie w ogóle sprzęgła. Pomogłam Głaziowi zepchnąć motocykl z drogi i byłam pewna, że chłopcy pojechali dalej. Po chwili usłyszałam głosy Kamila i Juna – nie zostawili nas i zaoferowali swoją pomoc. Czasami sobie myślę, że motocykliści są jak muszkieterowie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Potrafią być we właściwym miejscu i w odpowiednim czasie. To takie budujące w dzisiejszych czasach!
Do Lubaczowa dotarliśmy już bez kolejnych niespodzianek około 19:30 i pożegnaliśmy się na zatoczce przy stadionie. To był udany wyjazd w dobrym towarzystwie. Podsumowując: przejechaliśmy w dobrym tempie 948 km, spróbowaliśmy pysznego piwa (Żywiec tylko w Żywcu), zwiedziliśmy i zobaczyliśmy ciekawe miejsca. Dodatkowo zdążyliśmy przed pierwszym śniegiem a wszędzie, gdzie się pojawiliśmy wzbudzaliśmy niesamowite emocje. I chyba właśnie o to chodziło…
Tekst: Tamara Głaz
Dodaj komentarz
You must be logged in to post a comment.