Poranny dylemat, czy jechać do Leska na ciastko, czy do Tomaszowa na lody. Wybrałem lody. Umyśliłem sobie, że pojadę na Lubaczów, Horyniec, Werchratę (nigdy tam nie byłem), Hrebenne do Tomaszowa, a potem przez Narol i Cieszanów do domu. Pogoda była super, ale jak tankowałem w Lubaczowie, zobaczyłem, że nad Horyńcem nabudowuję się kłębiaste chmury i jasne było, że może przelotnie popadać. Pomyślałem, że jeśli już moknąć, to tylko w dobrym towarzystwie, więc zadzwoniłem do Edycji i Dzinia, czy nie mają ochoty na mała przejażdżkę. Edycja mówi, że jedzą właśnie śniadanie i zanim dojadę, będą gotowi. Hahah – na co ja: To się śpieszcie, bo jestem w Lubaczowie…

Wypiliśmy kawę, oblukałem motocykl Gagatki (nawet fotkę sobie strzeliłem) i w drogę. Gdzieś pokropiło, czasem jechaliśmy po mokrym, czasem po suchym, ale było dobrze. Postój w Horyńcu, zwiedzanie parku. Fontanny i woda śmierdząca zgniłymi jajami – podobno zdrowa. W Werchracie musieliśmy się zatrzymać, bo trafiliśmy na procesję – dla mnie była to już czwarta procesja tego dnia

Z procesji wypatrzył nas hkr (zapomniałem, że to jego rodzinna miejscowość). Zobaczył nas, porzucił „praktyki religijne” i przystał do nas.

Chwilę później był już na moto, gotowy do drogi. Jak by tego było mało, z kierunku, w którym zmierzaliśmy nadjechali Głazie, sztuk trzy: Paweł, Andrzej i Mara (tak, Ta Mara). Jak zawsze miła niespodzianka. Zatrzymali się i zdecydowali, że zawrócą i pojadą z nami. Kawałek za Werchratą trafiliśmy pod jakąś paskudną chmurkę – tak lało, że myślałem, że to grad. Tłukło o kask, biło po rękach… Kilkadziesiąt sekund później mieliśmy suchy asfalt i słoneczko. I dalej znowu raz po suchym, raz po mokrym, ale i tak fajnie, właściwie bez deszczu. Lody w Tomaszowie (dłuższy postój).




Potem piękną traską na Susiec i Józefów. Przed Józefowem skończyły się dobre drogi. Postój nad jakimś bajorkiem, fotka z „wielkim ptakiem” i do domu. Przez Obszę i Cieszanów.







W lesie trochę popadało, ale jak wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń, wiedzieliśmy już, co się szykuje: Nad nami słońce, niebo. Pod kołami suchy asfalt, ale wszędzie w koło nas ciemne chmury i błyskawice – na sucho nam nie ujdzie, jesteśmy „w okrążeniu”. Wyjeżdżamy z naszej „słonecznej wyspy” i wbijamy się w ścianę deszczu. Wiecie, jak się moknie na motocyklu, jeśli nie jedzie się w przeciwdeszczówce? Od środka, a dokładniej rzecz ujmując, od majtek. Ubrania skórzane, czy tekstylne dosyć długo stawiają odpór wilgoci. Gęsto tkane płótno trochę wytrzymuje. Potem są membrany, ochraniacze, podpinki… Zanim to przesiąknie mija trochę czasu. W rzęsistym deszczu woda najpierw wlewa się za kołnierz. Gdzieś z przodu spływa po szyi, chłód obejmuje stopniowo klatkę piersiową, brzuch, schodzi niżej, aż w końcu ma się wrażenie, że nie siedzi się na motocyklu, tylko tyłkiem w kałuży… Jakieś 10 km dalej wypatruję wreszcie wiatę przystanku i się zatrzymuję. Głazio pokazuje, że właśnie się przebiliśmy i przed nami niebo. Ruszamy i rzeczywiście – kilkaset metrów dalej suchy asfalt. Mijamy Cieszanów (odłączył się hkr), przed Lubaczowem trochę pokropiło. W Dachnowie mam ochotę odbić na Oleszyce, ale tam ściana deszczu. Dojechaliśmy do Lubaczowa. Tu pożegnaliśmy Głaziów. Zatrzymałem się u Edycji i Dzinia. Edycja chciała mi dać nawet swoje spodnie motocyklowe, ale spodnie aż tak nie przemokły, a o majtki nie śmiałem prosić

Zresztą, co by Wichura powiedziała?

Wziąłem za to kombinezon przeciwdeszczowy. Pół godziny później wyjechałem. Do domu wróciłem „na suchych kołach”. Niebo było czyste, świeciło słońce