Enduro Polulanka 15-18.06.2017 - piekło mordoruWyjazd zorganizował znany nam z
z Imprezy w Szałasie nad Tanwią Wojtek >>>Baza: Bojkowska Chata - Husne Wyżne.
Dojazd: przygodę rozpoczynamy w Krościenku, wyjazd spokojnie między 8.30 a 9.00
Plan na czwartek: dojazd offem (m.in. pasmo Pikuja lub dla mniej wjeżdżonych szuter, asfalt.
Piątek: Połonina Borżawa.
Sobota: Osta Hora, Połonina Równa.
Niedziela powrót.
Trasy opiszę na miejscu.
Każdy jeśli chce, może sam dojechać i jeździć wg. własnego uznania.
Max 14 osób.
Ubezpieczenie wykupujemy we własnym zakresie.
Skład:
1. Wojtek Xr 400.
2, Kacper Huska 701.
3. Robert Huska Tr 650.
4. Kryla Xt 350.
5. Przemek Ttr 660.
6. Rafał Xrv 750.
7. Mariusz Trampek.
8. Głazio Bmw G450X.
9. Struś (tylko czwartek)
...
10,11,12. Trójka z Gdańska, 3 Huska 701 przyjazd w piątek.
Dzień wyjazduRozpoczęło się obiecująco. Na starcie w Krościenku stawiła się cała ekipa w liczbie 8 motocyklistów + 1 na jeden dzień. Na przejściu granicznym motocyklistów pojawiło się znacznie więcej. Później spotykaliśmy się w dalszej części trasy. Na granicy spędziliśmy bite dwie godziny z małą atrakcją, sarną prowadzącą swe młode do wodopoju.


Po odprawie od razu ruszyliśmy w teren. Początkowo szuter zmienił się w polne drogi z przeprawami przez brody rzeczne. Podziwialiśmy rzadko spotykane owady, pierwsze połoniny, pierwsze awarie (czujnik, dętka) i pierwsza zaskakująca niespodzianka.



















W miejscowości Gwoździec
zostaliśmy obrzucani kamieniami bez żadnego powodu. Owe kamienie były wielkimi otoczakami. Pierwsi motocykliści uciekli przed głazami a z każdym kolejnym pojawiały się coraz większe pociski. Kilku z nas oberwało, natomiast ci ostatni mozolnie próbowali polubownie rozwiązać ten problem. Pół godziny w plecy ale udało się przejechać bez większego uszczerbku. Ukojenie nerwów w pobliskim sklepie, zwierzęta gospodarskie i dla kontrastu zdecydowana większość okolicznych mieszkańców machająca do nas z sympatią. Chwilę później
spłoszony koń omotał łańcuchem jednego z nas wraz ze sprzętem zawijając i zaciskając pęta z łańcucha. Po chwili niemocy uwolniony mógł kontynuować podróż.

Pierwsze godziny pobytu w Ukraińskich Karpatach dostarczyły nam sporo emocji a to dopiero początek naszej trasy. Cel dopiero przed nami.
Przed wjechaniem na Pasmo Pikuja robimy małe zakupy. Na Przełęczy Użockiej wspinamy się już wśród drzew. Po drodze przy każdym postoju towarzyszą nam stada much. Siadają na wszystkim co jest cieplejsze od otoczenia. Widząc to zjawisko na nasze języki nasuwały się jedynie takie określenia; muchowa rękawiczka czy król much ...


Dalej, strome kamieniste podjazdy przemieszane z gliną, gliniane przeprawy a wszystko w okresie, kiedy jest na prawdę sucho. Mimo to dla niektórych trasa okazałą się zbyt wymagająca. Przy glinianej jeździe obfitującej w częste upadki padały soczyste słowa powodowane niemocą. Cóż, bywa i tak. Chcąc jeździć po połoninach trzeba podejść poważnie do przygotowania siebie i sprzętu na tutejsze drogi. Rozeznanie terenu i własnych umiejętności to bardzo cenna cecha. Rekonesans, to określenie tego co działo się dalej.

Po opuszczeniu linii drzew wjeżdżamy na połoniny. Wspaniałe widoki i doznania. Zrobiło się magicznie. Podjazdy i zjazdy, zmęczenie i pot, to efekty walki z kałużami błota, które już za nami. Na naszej drodze znalazła się też taka, w której jeden z nas niespodziewanie nurkował.
Nasza grupa rozciągnęła się na dość sporej przestrzeni. Ciągnący się za nami ogon spowalniał czoło ekipy. Przed nami prosta droga do samego Pikuja, gdzie umówiliśmy się na spotkanie całej grupy.


Po drodze wielu z nas zaintrygowała jedna stroma ściana, którą można było objechać. Tak też czyni dwójka prowadząca. Część z nas zapragnęła sprawdzić się na stromym i długim podjeździe, który zaskakuje wybojami podczas wspinania się w górę stoku. Chętni dodatkowej dawki adrenaliny stanęli pod ścianą.


Motocyklista nr 1 - pierwsza próba podjazdu nie udana. Motocyklista nr 2 - próba nie udana. Ponownie motocyklista nr 1 - druga próba udana. Motocyklista nr 3 - próba nie udana. Motocyklista nr 4 - próba udana. Zbyt długie zaleganie motocyklisty nr 3 na stoku spowodowało nasz niepokój. Mimo donośnych krzyków istniał dziwny brak komunikacji, jakby dźwięk gdzieś zanikał. Po dotarciu do kolegi okazało się, że doszło do bardzo poważnej kontuzji kolana. Po dłuższym oczekiwaniu na mało prawdopodobne uzdrowienie zaczęliśmy ewakuację z tej stromej ściany.



Akcja ratunkowa w górach w promieniach zachodzącego słońca nakazywała pośpiech w działaniu. Większość została z kontuzjowanym, nasz dowodzący pojechał w dół do najbliższej miejscowości w poszukiwaniu transportu dla poszkodowanego i jego maszyny. Ja udałem się na Pikuj, gdzie od dłuższego czasu czekali nasi czołowi.



Pikuj (ukr. Пікуй) to najwyższy szczyt Bieszczadów znajdujący się na terenie Ukrainy. Wysokość 1408 m n.p.m. Szczyt był dawną granicą między Koroną Królestwa Polskiego a Królestwem Węgier a później do grudnia 1945 roku stanowił południową granicę Rzeczypospolitej Polskiej. Na szczycie stoi kilkumetrowy obelisk poświęcony a wokół rozciąga się wspaniały widok na tereny położone około 1000 metrów niżej. Patrząc w stronę zachodzącego słońca można dostrzec najwyższe szczyty Polskich Bieszczadów - Tarnicę, Kińczyk Bukowski i Wielką Rawkę. Okoliczne tereny zamieszkują Bojkowie, grupa górali pochodzenia rusińskiego i wołoskiego zamieszkująca tereny Karpat obok Łemków i Hucułów.

Po dotarciu na Pikuj zziębnięci od czekania i wychładzającego wiatru motocykliści zastanawiali się nad powodem braku reszty ekipy. Po wyjaśnieniach powodu przestoju, na wieść o kontuzji naszego kompana zareagowali takim samym grymasem na twarzy jak my.
Pod Pikujem dwójka chłopaków rozbiła swoje obozowisko. Zasiadając na skale podziwiali widoki w promieniach zachodzącego słońca. Szczyt zdobyty, chwila zachwytu nad urwiskiem i czas wracać do chłopaków - przynajmniej tak na początku myślałem.









Po dogonieniu wcześniej ruszającej dwójki, podążamy w dół stoku. O tym, że nie zmierzamy do naszej ekipy kapnąłem się w momencie wjazdu do kamienistego koryta rzeki. Zjeżdżaliśmy nim dość długo aż do lekkiego wypłaszczenia terenu. Dalej zaczęły się błotne przeprawy. Na koniec strumień i nasza baza wypadowa mieszcząca się w Bojkowskiej Chacie - Husne Wyżne, gdzie czekał już na nas jeden z kompanów podążający indywidualną ścieżką. Była nas czwórka ale tylko przez chwilę, ponieważ jeden z nas wracał do Polski, tak jak wcześniej zapowiedział. Szczęśliwy z pokonania trasy i pozytywnego zmęczenia ruszył w drogę powrotną. A w naszych głowach ciągle kłębiła się myśl o przebiegu akcji ratunkowej naszego kompana. Próby nawiązania kontaktu telefonicznego, sms-y zostały bez odzewu. Martwa cisza w takim momencie jest przygnębiająca.



Pikuj w oddali
Kolejny dzień (2) to ciągła myśl o tym, co z chłopakami. Sami, bez oznak życia naszych kompanów nie wiemy gdzie są i co tak na prawdę robić. Podczas śniadania słyszymy motocykl. Wybiegamy. Jest nasz przewodnik. W dużym skrócie zdał nam relację o przebiegu akcji. Napotkany przez niego w lesie przypadkowy człowiek wykonał szybki telefon i chwilę później akcja ratunkowa była już w toku. Z Libuhory w górę stoku podążał koń ciągnący za sobą wóz przeznaczony do ewakuacji naszego kontuzjowanego wraz ze sprzętem. Ponoć w wiosce nie było odpowiedniego samochodu a koń jest zaprawiony w górskich wyprawach. Tak przynajmniej zapewniał właściciel. Po dotarciu do naszych przechłodzonych chłopaków nastąpił zjazd do Libuhory. U właściciela powozu wszyscy spędzili noc. Po drodze zgubili naszego spowalniacza, który prawdopodobnie spędził noc w górach grzęznąc w kałuży błota. Ponoć dopiero nazajutrz pierwszy przechodzień na szlaku pomógł mu wydobyć sprzęt. Taka była ta szybka relacja. Co było dalej ... ?

Jest na prawdę sucho co widać po naszych sprzętach

Po tych opowieściach od razu wskakujemy na sprzęty otrzymując uprzednio wytyczne krótkiej ale wymagającej trasy, pozwalającej szybciej dotrzeć do stacji paliw. Szybko przekonaliśmy się o trudności trasy. Pokonanie pierwszych 500 metrów zajęło nam około 30 minut, 5 km 2,5 godziny. Wszystko z powodu bardzo głębokich bruzd wypłukanych przez wodę, głębokich przepraw błotnych. Te ostatnie sprawiły, że zawróciliśmy z obranego kursu. Po długich poszukiwaniach przejezdnej drogi okazuje się, że wjeżdżamy do miejscowości, z której niedawno wystartowaliśmy. Tu powtórka z wczoraj - awaria czujnika. Tracimy kolejne pół godziny, po czym ruszamy szybką trasą aby coś dzisiaj zdobyć.

Szutrami i asfaltami docieramy do Pashkivtsi (Paszkiwce) skąd zaczynamy ostrą motocyklową wspinaczkę. Po dłuższych zmaganiach docieramy do miejsca, które przypominało opuszczone schronisko (48.824436, 22.906720).


Kolejny etap to jeszcze bardziej wymagająca wspinaczka. Mając stromy podjazd trudno lawirować pomiędzy wyrastającymi spod ziemi kamulcami robiąc slalom między drzewami. Koniec końców
zdobywamy Ostrą Horę (48.830065, 22.879786).




W oczekiwaniu na naszych dwóch kompanów na naszym szczycie pojawiają się chłopaki z okolic Łodzi, z którymi przekraczaliśmy granicę. Wesoła ekipa na niemal zabytkowych sprzętach. Jeszcze przed chwilą jeden z nich miał wypadek. Spadł z Ostrej Hory razem z motocyklem jakieś trzy piętra w dół. Wyciągali go z powrotem przez dłuższy czas. Na pierwszy rzut oka mogliśmy stwierdzić który to z nich. Przetrącony motocykl i kulejący motocyklista nie miał wesołej miny w przeciwieństwie do pozostałych. Wspomniana ekipa dodatkowo przykuwała uwagę swoim ubiorem. Jazda motocyklem w tych górach w czapce, okularkach i krótkich spodenkach to na prawdę spora odwaga. Ten ubiór był jednak w mniejszości. Większość z nich posiadała kaski. Wymiana uprzejmości, pamiątkowe zdjęcia po czym chłopaki ruszają swoją trasą a my swoją.





W między czasie zaczął padać deszcz a my na początek obieramy bardzo stromy zjazd do stadniny koni Fermerske gospodarstvo "Poloninske gospodarstvo", której właściciel nie przepada za motocyklistami ze względu na swoje konie. Dalej szlakiem pieszym przedzieramy się między zapętlonymi krzaczorami. Drzewa ponaginane, ponacinane, wszystko w stronę ścieżki. Wygląda jakby ta przeszkoda miała być nie do przebycia. Wszędzie atakujące gałęzie. Opuszczamy ten męczący odcinek po czym rozpoczął się kolejny - błota, bagienka i ostre podjazdy. Dalej powalone drzewa i sporo wywrotek w stromym korycie rzeki. Upadki zdarzały się na przestrzeni 5 metrów. Wszystko w strugach padającego deszczu, który z upływem czasu przybierał na sile.









Po tym hard corowym odcinku wracamy do naszej bazy przyjmując kolejne porcje wody lejącej się z nieba. Zrobiło się na prawdę zimno. Wszystko z powodu przemoczenia. Po powrocie do bazy wygrzewamy się w Czanie (taka wanna w kształcie odwróconego dzwona wypełniona wodą podgrzewaną palonym drzewem).

cdn ...