Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie (film)
Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie
Pomysły na wakacje były różne. Nie mieliśmy jasno sprecyzowanych planów.. Braliśmy pod uwagę kolejną wizytę na Krymie – gdyby nie wypaliła gruzińska opcja wyjazdu. Ostateczna decyzja zapadła dopiero tydzień przed wyprawą – zamówiliśmy przewodnik po Gruzji, zasięgnęliśmy opinii innych globtroterów i byliśmy już całkowicie pewni dokąd jedziemy.
Długość trasy 7071 km z czego 6651 km (motocyklem) + droga morska ok. 420 km (prom Poti (Gruzja) – Kercz (Ukraina)).
Kraje na trasie: Lubaczów – Polska (start), Ukraina, Rumunia, Bułgaria, Turcja, Gruzja, Ukraina, Polska.
Rodzaje dróg: asfalt, Gruzja (asfalt 65%, szuter 35% z czego 10 % ciężki i bardzo ciężki).
Jedziemy sami – Tamara i Głazio na BMW R1150 GS (spalanie 5,3 l./100km – średnia całej trasy). Tak wyszło. Nie namawiamy nikogo na siłę.
RAPORT Z WYPRAWY
|
Kto |
Tamara i Głazio |
Zawód |
Nauczyciel / urzędnik |
|
Data urodzenia / narodowość |
1977 / 1976 |
|
Twoje dotychczasowe wyprawy |
Albania / Grecja / Turcja / Krym … |
|
Cel wyprawy (kraj, miasto) |
Gruzja |
|
|
Termin wyjazdu (dzień, miesiąc, rok) |
28 VII 2010 – 14 VIII 2010 |
Czas trwania wyjazdu (tydzień, miesiąc…) |
2,5 tygodnia |
|
Liczba osób / liczba motocykli |
2 / 1 |
|
Długość trasy |
7071 km |
|
Koszt wyjazdu |
4000 zł |
|
|
Najlepszy dzień wyjazdu |
Wszystkie w Gruzji |
Najgorszy dzień wyjazdu |
Przejazd przez Turcję |
|
Miejsce, które zrobiło na Tobie największe wrażenie |
Gruzińska Droga Wojenna / Wardzia |
|
Co dla Ciebie było najbardziej uciążliwe podczas wyjazdu |
Codzienne rozkładanie namiotu |
|
Twój największy błąd / pomyłka |
Brak wizy wjazdowej do Rosji |
|
Co Cię najbardziej zaskoczyło |
Ludzie w Gruzji |
|
Nieprzyjemna przygoda |
Wywrotka w Turcji |
|
Planowane wyprawy |
Nigdy wcześniej nie planujemy |
|
Rada dla innych |
Po prostu jedźcie do Gruzji |
|
|
Model motocykla |
BMW R 1150 GS |
Wiek motocykla / przebieg |
1999 r. / 58 187 000 km |
|
Przeróbki / modyfikacje motocykla |
Zbiornik paliwa-touratech 42 l., siedzenie touratech sportowe, gmole |
|
Czego brakowało w wyposażeniu motocykla |
Niczego |
|
Rodzaj bagażu |
Boczne kufry Alu (Randal), torba centralna tekstylna, 2 kanistry 10 l. |
|
Typ opon |
Metzeler Tourance |
|
Liczba flaków w oponie |
Brak |
|
|
Słabe strony motocykla |
Ciężki |
Mocne strony motocykla |
Nośność |
|
Awarie |
Pęknięty przewód paliwa |
|
Wypadki |
Potrąceni na bramce autostrady przez samochód |
|
Rada dla innych posiadaczy tego modelu motocykla |
Dobrze jest mieć zestaw kluczy – szczególnie imbusów |
Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie
28 VII 2010 (środa)
Z Polski tradycyjnie wyjeżdżamy w deszczu. Praktycznie przez pierwszych pięć dni nic nie zwiedzamy. Sporadycznie zatrzymujemy się przy pominiętych atrakcjach, które są w naszym zainteresowaniu. Wszystko to już widzieliśmy podczas poprzednich wypraw. Zatrzymujemy się tylko na noclegi i konsumpcję lokalnych browarów.
29 VII 2010 (czwartek).
W Rumunii kierujemy się na miejscowość Buzau i podziwiamy w pobliżu wulkany błotne (Vulcanii Noroiosi). Potem azymut na Morze Czarne – dojeżdżamy wieczorem do Vama Veche.
Vama Veche ostoja luzaków, hippisów i wszystkich wyzwolonych. Niestety kończą się już dobre czasy dla miłośników tego miejsca – dzikie plaże pochłaniają powoli hotele i wielkie kluby. Szkoda…
30 VII 2010 (piątek).
Rano przy pakowaniu okazuje się, że zgubiliśmy śrubę od stelaża. Pomaga nam barman z pobliskiej knajpki, wykręcając podobną śrubę ze swojej Yamahy XT 600Z Tenere. Dokręcanie odbywa się z pewnymi komplikacjami – poszukujemy młotka i innych potrzebnych narzędzi. Schodzi się kilku motocyklistów i wspólnymi siłami próbujemy nagiąć stelaż – niestety bezskutecznie. Jedziemy do Bułgarii i udaje nam się szybko naprawić usterkę – a wszystko dzięki żabce.
Ruszamy dalej – jazda i jazda … Zatrzymujemy się w bocznej drodze. Robimy krótki przystanek na załatwienie potrzeb fizjologicznych.
Nagle mija nas ok. 10 gości jadących na BMW R1200 GS. Stwierdzamy, że to na pewno Niemcy albo Austriacy. Doganiamy ich po czym okazuje się, że chłopaki są z Łańcuta, Leżajska i Rzeszowa (motocyklami BMW dookoła Morza Czarnego ) !!!Kawałek jedziemy razem i wymieniamy się informacjami o trasie. Okazuje się, że mają podobne plany – podróżują dookoła Morza Czarnego ale mają wizę wjazdową do Rosji. My niestety nie. Rozjeżdżamy się pod Sozopolem. Nocujemy na dzikiej plaży koło Carewa, blisko granicy z Turcją (wyśmienita miejscówka).
31 VII 2010 (sobota).
Po raz pierwszy testujemy nasz prysznic motocyklowy – działa bez zastrzeżeń.
Turcja – na przejściu granicznym okazuje się, że mamy mały wyciek paliwa. Droga dojazdowa do granicy jest fatalna, pełno dziur i kamulców. Jeden z nich dziurawi nam przewód paliwowy. Skrócenie wężyka i po sprawie (dobrze, że był trochę dłuższy) tylko zapach naszych rąk – nie do zniesienia. Odprawa turecka – załatwiamy formalności – kupujemy wizę 15 euro/os. Tniemy do Istambułu po fantastycznych drogach. W Istambule blokujemy niestety przez przypadek bramkę na autostradzie i robi się małe zamieszanie. Wszyscy wrzeszczą, pchają się, i trąbią – standard. Znamy to z poprzedniej wizyty w tej tureckiej metropolii. Jakiś koleś, któremu strasznie się spieszy wjeżdża nam samochodem w kufer i przewracamy się na bok. W moto nie ma żadnych uszkodzeń, czego nie można powiedzieć o samochodzie, który nas potrąca. W końcu – mimo kłopotów z językiem – udaje nam się kupić kartę na autostradę za jedyne 30 euro!!!
Liczyliśmy na większe emocje i wrażenia przejeżdżając przez most Galata, przecinający Złoty Róg w Stambule…
Chcemy przejechać jak najszybciej przez Turcję i dotrzeć do Gruzji. Ale droga przez tureckie góry to prawdziwe piekło – okropny upał. Gorąco wyciska resztki powietrza z płuc. Nie ma czym oddychać. Na jednej ze stacji benzynowych zaliczamy pierwszą wywrotkę. Na szczęście przewracamy się dość nieszkodliwie (nie licząc jednego pękniętego żebra i kilku zadrapań). Odpada nam tylko lewy kufer (szybkie odkręcanie wygiętych płaskowników, prostowanie, skręcanie i ruszamy dalej. Wszystkiemu winna jest „droga – pułapka” – świeża smoła posypana grubymi kamieniami na poboczu niestety nie ujeżdżona.
Jazda, jazda – szukamy sklepu spożywczego. W końcu znajdujemy. Szybkie zakupy i ku naszemu zaskoczeniu nieznajomy „sponsor” płaci za nas. Jedziemy dalej w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na późną kolację. Konsumujemy na jednej ze stacji benzynowych. Podjeżdża samochód osobowy, z którego wysiada 7 osobowa rodzinka (głowa rodziny 2 żony i 4 dzieci). Następują bezskuteczne (po turecku) próby porozumiewania się ale nie do końca wszyscy wiedzą o co chodzi. Dostajemy w prezencie winogrona. Dziękujemy ku ich zdziwieniu po turecku (zwroty poznane na wcześniejszych wyprawach). Po przejechaniu ok. 1200 km zatrzymujemy się na noc nad brzegiem morza w okolicy miejscowości Ordu. Nocne poszukiwania trwają dłużej. Drzemka 3 h.
Sumując, to było dobre zakończenie feralnego dnia (1. Granica – problem z wężykiem. 2. Stambuł – potrąceni przez kierowcę na bramce. 3. Wywrotka na drodze niespodziance i pęknięte bolące żebro).
Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie
1 VIII 2010 (niedziela).
Wstajemy o 6.00 i ruszamy dalej. W końcu wjeżdżamy do Gruzji. Gruzińsko–tureckie przejście jest bardzo zatłoczone i nie wiadomo dokładnie o co chodzi. Odprawa ciężarówek, samochodów osobowych i motocykli odbywa się na tym samym pasie. Nie wiadomo dlaczego jakiś żołnierzyk rozdziela nas i przekraczamy granice osobno. Przejście dla pieszych to tez niezły kocioł – dajesz celnikowi fajki i jesteś pierwszy w kolejce, dla znajomych również bonusik. W mgnieniu oka oddalasz się od okienka. Ludziom puszczają nerwy i wszyscy okropnie na siebie wrzeszczą. Udaje nam się w miarę sprawnie przebrnąć przez kontrolę paszportową i odprawę celną. Upał tu wcale nie mniejszy niż w Turcji.
Jedziemy do Batumi. Zgodnie ze słowami piosenki Alibabek („Batumi ech Batumi, herbaciane pola Batumi…”) spodziewamy się zobaczyć cud-miasto. Zamiast tego obdrapane budynki bez ładu i składu porozrzucane tu i tam, koszmarne, dziurawe, popękane ulice… Batumi jako stolica Adżarii i trzecie co do wielkości miasto w kraju – rozczarowuje nas – jeden wielki remont. Z pewną dozą fascynacji ale i przerażenia obserwujemy mieszkańców miasta „usiłujących” przejść przez ulicę.Stwierdzamy, że to ryzykowny i wymagający niesamowitych umiejętności sport ekstremalny !!!.
Postanawiamy znaleźć nocleg. Jeździmy jak szaleni po całym mieście tam i z powrotem ale bez żadnych rezultatów. W końcu kiedy nasze ubranka motocyklowe są już totalnie mokre i przyklejają się do skóry zatrzymujemy się w jakimś małym przydrożnym barze za miastem. Bingo!!! Gruzini zaskakują nas po raz pierwszy. Wszyscy chcą nam pomóc i szukają dla nas noclegu. Śpimy u Paata kilkaset metrów od baru. Rozpakowując się poznajemy całą rodzinę naszego gospodarza – ojca, matkę, siostrę, szwagra, kuzyna i psa. Będąc w wielu krajach nigdy nie spotkaliśmy się z taką serdecznością i gościnnością jak tu, w Gruzji. Gruzini uwielbiają rozmawiać z gośćmi na różne tematy, wszystko ich interesuje. Wieczorem po raz pierwszy próbujemy dań kuchni gruzińskiej – zamawiamy chaczapuri (rodzaj placka z serem w środku) i świeżego pstrąga. Oczywiście testujemy lokalne piwo – batumskie. Wszystko jest wyśmienite! Zaprzyjaźniamy się z właścicielami baru i następnego wieczoru jemy i pijemy już za darmo! Szok!
2 VIII 2010 (poniedziałek).
Godne polecenia są też plaże w Batumi – żółty piasek, mało ludzi i ciepła oraz kryształowo czysta woda w Morzu Czarnym. Maksimum prywatności i spokoju! Tubylcy pokazują nam drogę na skróty na plażę kamienistą – spacerujemy przez zaniedbany ale ciągle piękny Ogród Botaniczny, który podzielony jest na „geograficzne dzielnice” odpowiadające wszystkim regionom świata. Podobno kiedyś był chlubą komunistycznego imperium. Dziś widać, że jest zaniedbany i wyraźnie podupada (Piwo zekari poniżej po gruzińsku (alfabet bardziej przypomina arabski)).
3 VIII 2010 (wtorek).
Po trzech dniach pobytu postanawiamy opuścić Batumi ale jak się okazuje nie jest to taka łatwa sprawa. Pierwszy problem – nasi znajomi chcą abyśmy zostali dłużej oferując nam wszystko za darmo (kusząca propozycja ale nie po to tyle jechaliśmy).
Drugi – brakuje tu jakichkolwiek drogowskazów i jeździmy po mieście tam i z powrotem przez 30 minut w 35- stopniowym upale (tak nas kierują tubylcy jedni na północ inni na południe). To chyba jakaś klątwa.
W końcu udaje nam się opuścić miasto i zaczyna się nasza prawdziwa podróż w głąb Gruzji. Początkowo jedziemy wyłącznie po nie najgorszej jakości drogach asfaltowych. Prawdziwą nowością dla nas są krowy, które zobaczyć można praktycznie wszędzie. Stoją niewzruszone na ulicach, chodnikach, skrzyżowaniach i kompletnie nic nie robią sobie z przejeżdżających pojazdów(fot. 9). Podróżując po Gruzji nie ma mowy o nudzie i monotonii – jest tu masa „oryginalnych” atrakcji, sporo ruin i przepiękne widoki. Podziwiamy bardzo stare (prawie tysiącletnie) kamienne mosty malowniczo przerzucone nad rwącymi rzekami.
Droga powoli zaczyna zmieniać się w szuter. Cieszymy się – w końcu poznamy kawałek prawdziwej Gruzji. Ale po jakimś czasie szuter przeistacza się w koszmarną drogę (a może raczej ścieżkę!) poprzecinaną strumieniami i innymi ciekami wodnymi. Nie brakuje tez olbrzymich osuwisk, różnego sortu bruzd, pęknięć, dziur i czyhających na nas przepaści. Witaj przygodo!!!
Na trasie mijamy sporo studzienek (kawałek ściany z betonu i rurą), z których beż żadnych ograniczeń nieustannie płynie krystalicznie czysta i chłodna woda. Jedne są ładniejsze, inne brzydkie. W każdej chwili możemy się zatrzymać i napełnić butelki – oszczędzamy na wodzie. Będąc w Gruzji nie kupiliśmy ani litra wody (jedna z wielu studzienek).W trasie często korzystamy z pomocy „tutejszych ludzi”. Pytamy ich o drogę i właściwy kierunek.
Najczęściej dogadujemy się w języku rosyjskim. Gruziński jest dla nas zupełnie niezrozumiały, natomiast angielski jest w tej części świata jest zupełnie nieprzydatny. Gruzini są bardzo mili i chętnie służą pomocą. Przejeżdżamy przez zapomniane wioski, w których nikt nie patrzy na nas wrogo (stacja benzynowa). Wszyscy machają i uśmiechają się serdecznie. To inny świat – tu ludzie ciągle są dla siebie mili i życzliwi.
Góry w rejonie miejscowości Achalcyche są już naprawdę wysokie. Pogoda tu jest kapryśna i zmienia się co chwilę. Jesteśmy zmuszeni do postoju i nałożenia naszych motocyklowych ubranek. Zrobiło się chłodno. Pod jednym z wodospadów przecinającym i przepływającym przez naszą drogę spotykamy dwóch Turków, którzy podobnie jak my zwiedzają ten zaskakujący i pełen niespodzianek kraj. Wdajemy się z nimi w krótką rozmowę. Wypytują co chcemy zwiedzić, co już widzieliśmy, ile dziennie robimy kilometrów i czy nie boimy się jeździć sami. W końcu po wysłuchaniu wszystkich informacji na nasz temat stwierdzają, że fajnie to sobie wszystko obmyśliliśmy ale jesteśmy REALLY CRAZY.
Wracamy do cywilizacji – witaj asfaltowa drogo! Przed zmrokiem dojeżdżamy do twierdzy Chertwisi. To maleńkie miasteczko oddalone ok. 15 kilometrów od miejscowości Aspindza. Ruiny tej ogromnej fortyfikacji naprawdę robią wrażenie w promieniach zachodzącego słońca. Zatrzymujemy się i próbujemy uchwycić choć odrobinę tego czarownego piękna na zdjęciu. Kierujemy się do serca wioski czyli do … sklepu oczywiście. Mamy zamiar zrobić zakupy ale udaje nam się również załatwić nocleg. Miejscówka za sklepem tuż pod królewską twierdzą. Zawieramy tego wieczoru bardzo ciekawą przyjaźń z wnukiem naszego gospodarza. Giorgi jest studentem z Tbilisi i spędza wakacje u dziadka. Jest naszym przewodnikiem po okolicy i kulturowym guru. W ciągu jednego wieczoru przybliża nam najciekawszą część gruzińskiej historii i kultury. Stajemy się uczestnikami oryginalnej gruzińskiej imprezy, podczas której Giorgi jako tamada (osoba odpowiedzialna za toasty) wznosi ciekawe choć dość długie toasty za kobiety, miłość, przyjaźń. Konsumujemy oczywiście jakiś miejscowy 60-procentowy trunek z owoców bliżej nieznanego nam drzewa (teraz wiemy – była to morwa). Nocą zwiedzamy okolice podziwiając spore plantacje trawy …
Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie
4 VIII 2010 (środa).
Rano wyruszamy do skalnego miasta Wardzia. Już kilka kilometrów za Chertwisi zauważamy pionowe skały, które z daleka wyglądają niczym plastry miodu. Cena biletu 3 lary (ok. 5.50 zł). Miasto – klasztor Wardzia oczarowuje nas. Jest atrakcyjnie położone. I ta wysokość w tym upale… Musimy wspiąć się na 1300 m. n. p. m. Przez kilka następnych godzin wałęsamy się po labiryncie ukrytych ścieżek, schronień, komnat i tuneli wewnątrz 13-poziomowej skalnej twierdzy. Niezapomniane wrażenia ! W trakcie zwiedzania spotykamy rodaków z Polski. Okazuje się, że jeden z nich pochodzi z naszego miasta. Jaki ten świat mały… Około południa parkujemy u podnóża skalnego klasztoru Wanis Kwabebi, Korci nas 16 kondygnacji komnat i pieczar wyżłobionych w zboczach kanionu. Próbujemy podjechać na motocyklu tak wysoko jak się da. Niestety nasze BMW buntuje się na polnej drodze i coraz szybciej zsuwa się w dół – przewracamy się na bok. Tym razem nie mamy tyle szczęścia co poprzednio. Chęć zwiedzenia niedostępnego klasztoru kosztuje nas pozdzierane kolana i dłonie, zadrapania na nogach i motocyklu, osty w tyłku i kilka małych wgnieceń w kufrze. Mamy poważny problem z podniesieniem maszyny a kiedy nam się to udaje motocykl nadal zaczyna się osuwać. Próby zawrócenia maszyny też dostarczyły nam sporo emocji i do tego zjazd. Rezygnujemy ze zwiedzenia klasztoru może uda nam się zwiedzić go następnym razem… Robimy sobie tylko pamiątkowe zdjęcie na dole i ambitnie ruszamy dalej.
Po niedługim czasie asfalt staje się tylko miłym wspomnieniem. Zaczynają się trudne, górskie szutry, na których nie brakuje serpentyn i innych niespodzianek (niespodzianka czyli ogromna dziura w poprzek lub wzdłuż drogi albo dość głęboki strumień). Przed nocą chcemy dotrzeć do Dmanisi – unikalnego w skali światowej wykopaliska ludzkich szczątków sprzed 2 mln lat. Mamy do przejechania jakieś 100 kilometrów ale jazda tą drogą zajmie nam chyba wieczność. Niespodziewanie natykamy się na Gruzina łowiącego ryby, który zapytany o drogę zachęca nas do skorzystania z tajemniczego skrótu. Dzięki niemu zaoszczędzimy podobno jakieś 3 godziny drogi. Pilotuje nas Nissanem Patrolem kilka kilometrów tragiczną drogą przez zarośnięty most i zostawia nas dając wskazówki na dalszą część jeszcze gorszej trasy. Jego samochód już dalej nie pojedzie – przewidujemy mnóstwo atrakcji i przygód na tym skrócie. Jak się okazuje już niebawem – mieliśmy nosa co do drogi. MASARAKSZ – to powiedzenie towarzyszyło nam już do końca dnia !!! Tamara co chwilę musi zsiadać z motocykla. Po pięciu kilometrach ledwo żyjemy, dość szybko robi się ciemno a dookoła tylko las i góry. Jedziemy dalej… Mijamy stada krów i pasterskie wioski, w których nie chcemy nocować z powodu „nachalnych (czyt. gównianych) zapachów”. Kiedy zapada noc jesteśmy zmuszeni zatrzymać się na nocleg. Znowu mamy szczęście. Pierwszy postój, pytamy o nocleg a niesamowicie mili staruszkowie pozwalają nam rozbić namiot na podwórku i kilkakrotnie dopytują się czy czegoś nie potrzebujemy: herbaty, cukru, chleba, masła, itp. (fot. 20). Znowu doświadczamy serdeczności i życzliwości gruzińskiej. Konsumujemy szybko zupkę chińską i bierzemy lodowaty prysznic w sadzie za stogiem siana.
5 VIII 2010 (czwartek).
Przed nami spory kawałek do pokonania – z powodu jakości dróg zaczynamy redukować nasze plany odnośnie zwiedzania. W końcu docieramy do Dmanisi– zwiedzamy obiekt, robimy kilka zdjęć. Bardzo chcemy zobaczyć wykopaliska gdzie znaleziono szczątki prehistorycznego osobnika Dicerorhinus etruscus etruscus. Przejęzyczamy się i przerabiamy prehistorycznego gościa na Homo erectusa. Dobrze, że nie trafiamy na żadnego paleontologa tylko na zwykłego dozorcę. Kolejny obiekt na trasie Bolnisi – bazylika na szczycie górującym nad miastem wygląda naprawdę malowniczo. Uwieczniamy ją na zdjęciu i kupujemy za grosze na pobliskim ryneczku ogromniaste brzoskwinie.
Naszym celem jest teraz Tbilisi, od którego dzieli nas 100 km drogi z czego 80 kilometrów to szutry. To były dobre szutry. Na tej drodze prędkość optymalna to 100 km/h, przy wolniejszej jeździe bardzo nosi i ręce nie wytrzymują. Trzeba jednak pamiętać o wydłużonej drodze hamowania. Wszędzie wykopy, ogromne maszyny, kopary, walce – widać, że budują drogi i to w dość szybkim tempie. Tbilisi jak każda większa metropolia w Gruzji nie rzuca nas na kolana. Być może poświęciliśmy temu miastu zbyt mało uwagi ale nie mamy dużo czasu.
Za Tbilisi drogi ulegają znacznej poprawie i dość szybko udaje nam się dotrzeć do Signagi, jednego z najbardziej malowniczych zakątków Kachetii. To przepiękne miasteczko położone na szczycie wysokiej góry uznajemy za jeden z cudów Gruzji. Jesteśmy zaskoczeni panującym tu ładem i porządkiem. Na każdym kroku spotykamy turystów z Europy zachodniej: Węgrów, Czechów, Niemców. Na ulicy zaczepia nas przemiły pan policjant, który – UWAGA- zaprasza nas do siebie. Proponuje nam nocleg i jedzenie za darmo !!! Poza tym radzi, żebyśmy w trakcie spaceru po mieście uważali na paszporty i portfele. Gruzińscy policjanci są chyba gatunkiem na wymarciu i powinni być pod ścisłą ochroną. W miłej restauracyjce w rynku konsumujemy gruzińskie Chinkali (pierogi w kształcie sakiewek wypełnione soczystym i aromatycznym mięsem). Pycha !!! W trakcie obiadu pod restauracją pojawia się znajomy policjant w towarzystwie trójki Polaków. Jak się okazuje są to nasi bardzo bliscy rodacy – z Jarosławia i Biłgoraja. Po Gruzji podróżują jak większość marszrutkami. Z żalem opuszczają swojego gospodarza (pana policjanta), który codziennie serwuje im różne regionalne przysmaki, częstuje wysokoprocentowymi trunkami , zapewnia komfortowe warunki do spania i służy im jeszcze za przewodnika po mieście. A to wszystko za free!!!
Późnym popołudniem wyruszamy w dalszą drogę. Nasz cel to dojechać dziś jak najbliżej Gruzińskiej Drogi Wojennej. Chcemy zwiedzić Cinandali – pałac i ogrody, Telawi – centrum regionu Kachetii, Ikalto – kompleks klasztorny z VI wieku i Alawerdi – jedną z najwyższych świątyń Kaukazu. W Telawi podziwiamy monumentalny pomnik króla Herakliusza II i królewską rezydencję Batoniscyche, Cinandali fotografujemy tylko przez kraty bramy, a ze znalezieniem katedry Alawerdi mamy niemały problem. Kiedy w końcu udaje nam się ją znaleźć, okazuje się, że jest już zamknięta.
Monastyr w Ikalto jest w trakcie renowacji, więc niewiele możemy zobaczyć spod rusztowań, desek i folii. Napotkany przed wejściem staruszek za grosze opowiada nam ciekawą historię tego miejsca. Jest brudny i biedny ale pięknie się wysławia. Ciekawe kim był kiedyś? Na pewno musiał być wykształcony.
Jedziemy dalej, po drodze podziwiamy tradycyjne w Gruzji mycie samochodów w potokach i rzekach przed zachodem słońca. Niecodzienny widok! Sami zastanawiamy się nad umyciem naszego żółtego brzydkiego kaczątka.
Stan drogi znowu fatalnie się pogarsza i już wiemy, że nie dotrzemy przed nocą do Ananuri. Wyczerpani przeprawą szutrową (kolejną) docieramy do małej mieścinki przed Tianeti i pytamy o nocleg w miejscowym sklepie. Właściciel interesu informuje nas, że owszem przenocuje nas ale nie zgadza się na rozbicie namiotu. Oświadcza nam uroczyście, że Gruzini nie przyjmują gości pod domem. To niezgodne z ich kodeksem gościnności. W błyskawicznym tempie zostają przygotowane dla nas: ogromny pokój z łóżkiem, na którym zmieściłoby się pięć osób, świeża pościel i kolacja. Nasi gospodarze udostępniają nam też takie atrakcje jak dostęp do internetu (tak wygląda ich łączność ze światem) i wieczorny program w telewizji.
Gruzińska telewizja pokazuje przerażające obrazki wojny w południowej Osetii. Trudno nam je wymazać z pamięci przez długi czas.
Wieczór spędzamy miło na rozmowach o życiu w towarzystwie matki, żony i dzieci naszego dobroczyńcy. Opowiadają nam o trudach życia w Gruzji, o biedzie, trudnej historii ich kraju, niechlubnych epizodach separatystycznych republik i ich ofiarach. Odnosimy wrażenie, że ten naród solidaryzuje się z Polakami, z naszą walką o niepodległość i wolność. Trudno nie zauważyć, że bardzo cenią Polskę i Polaków. Składają nam nawet kondolencje, z powodu śmierci prezydenta! Gruzini uwielbiają rozmawiać, są ciekawi nowinek ze świata. Godzinami potrafią zadawać przeróżne pytania i niezobowiązująco konwersować.
Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie
6 VIII 2010 (piatek).
Rano już czeka na nas kawa i słodycze. Nasi gospodarze nie chcą słyszeć o żadnej zapłacie za nocleg i gościnę. Postanawiamy więc kupić przynajmniej domowe wino, za które również nie chcą zapłaty (podczas degustacji wina). Tutaj też mamy okazję podziwiać ich piekarnię. Na pożegnanie Tamara dostaje bukiet kwiatów (bukiet na trasie nieco przykurzony). Nie mamy nic, co moglibyśmy zostawić w podarunku. Zakłopotani przeszukujemy torbę i jako dowód wdzięczności zostawiamy babci czerwoną arafatkę. Chociaż tak możemy się odwdzięczyć. Żegnają nas tak samo serdecznie, jak nas przyjęli.
Koło południa docieramy w końcu do Ananuri– malowniczo położonej nad wodami Zbiornika Żinwalskiego twierdzy. Można powiedzieć, że tak naprawdę od tego miejsca zaczyna się Gruzińska Droga Wojenna. Na wiadukcie tuż przy fortecy natykamy się na „żywe rondo” – stado krów stoi sobie w najlepsze na samym środku. Nie wiedzieć czemu, krowy w tym kraju uwielbiają przebywać w obrębie mostów i wiaduktów – świadczy o tym gruba warstwa odchodów. Nocą same podążają do domów, praktycznie na oślep. Trzeba na nie uważać. Przejeżdżając przez jakieś miasto widzieliśmy w rowie krowę potrąconą przez samochód. Obok zebrał się niemały tłumek, sprawca zbrodni i policjant. Kroiła się chyba gruba sprawa… Śmiało można powiedzieć, że krowy w Gruzji są niczym ”święte krowy” w Indiach – z jednym małym wyjątkiem. Wołowina i cielęcina są w tym kraju rarytasem, przysmakiem i stanowią główny składnik wielu potraw.
Kolejny etap naszej wyprawy – najbardziej przez nas wyczekiwany – to Gruzińska Droga Wojenna. Ciągnie się od Tbilisi do Wladykaukazu (Rosja). Ta droga to odrębny rozdział, o którym można by pisać i pisać… Piękno i majestat Kaukazu powalają nas na kolana. Podczas jazdy zachwycamy się malowniczymi widokami, groźnymi przepaściami, licznymi źródłami, źródłami wód mineralnych (w tym gazowanych) i wodospadami (tak się wspinaliśmy, by móc podziwiać coraz piękniejsze widoki). Ogrom tych gór urzeka nas. Zdjęcia nie oddają fascynującej a jednocześnie groźnej scenerii Kaukazu. Tu trzeba być i zobaczyć to na żywo !!!
Jesteśmy coraz wyżej. Przejeżdżamy przez Przełęcz Krzyżową na wysokości 2395 m. n.p.m. Zachwyceni Gruzją zapominamy o całym świecie.
Pierwszy odcinek drogi jest w bardzo dobrym stanie, jedziemy po ładniutkim asfalcie. Wyżej droga jest już wyraźnie gorsza i znowu walczymy z lekkim tym razem szutrem.
Po drodze mijamy okazały i ciekawy wodospad. U jego podnóża w studzience można się napić oraz uzupełnić butelkę naturalnie gazowaną wodą mineralną. Ta ciekawa kolorystycznie forma powstaje w skałach wapiennych, które woda zawierająca dwutlenek węgla rozpuszcza. Wydostając się na powierzchnię (ochładzana) wytrąca się z niej węglan wapnia tworząc malownicze nacieki. Można się po nich poruszać – jak widać przyczepność doskonała. W końcu docieramy do miejscowości Kazbegi, która w 2007 roku zmieniła nazwę na Stepancminda. Tu mamy szanse zjeść coś gruzińskiego w cieniu legendarnej góry Kazbek i bajecznie położonego kościoła Tsminda Sameba na wzgórzu Tziminala.
Góra Kazbek jest wygasłym wulkanem. To własnie tu – zgodnie z legendą – miał być przykuty do skały Prometeusz za kradzież ognia bogom. Czujemy się jak w jakimś innym wymiarze. Z każdej strony otaczają nas niebotycznie wysokie szczyty Kaukazu – groźne, tajemnicze, piękne… Porzucamy urokliwe miasteczko Kazbegi i jedziemy w stronę granicy z Rosją. Droga wije się zakosami i pełno na niej kamieni. Musimy uważać, żeby się nie zagapić i nie spaść w przepaść ! A jak tu się nie zagapić…
Docieramy do granicy. Przejście jest otwarte ale nie można na nim kupić wizy wjazdowej na teren Federacji Rosyjskiej. Wizę można załatwić w Tbilisi w ambasadzie. Cudzoziemcy jednak nie mogą przekroczyć w tym miejscu granicy nawet posiadając ważną wizę. Zamieniamy kilka słów z pogranicznikiem i wracamy z powrotem na Gruzińską Drogę Wojenną (przygraniczne bunkry). Droga powrotna wcale nie jest nudna, bo takie widoki nie mogą się znudzić
Wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Mccheta, oddalonej 25 km na zachód od Tbilisi. W przewodniku wyczytaliśmy, że jest to jedna z najładniejszych miejscowości w Gruzji. Po krótkich oględzinach miasta zgadzamy się z tym stwierdzeniem. Rzadko do tej pory nocowaliśmy w większych miastach. Przeważnie zatrzymywaliśmy się w małych wioskach. I okazuje się, że mieliśmy rację. Mamy mały problem ze znalezieniem noclegu. Może i miasto jest nastawione na konsumpcje i wygodę ale jak to w dużych metropoliach panuje tu atmosfera anonimowości. Musimy radzić sobie jak umiemy. Po kilku bezowocnych przejazdach po mieście znajdujemy w końcu miejscówkę w dość „podejrzanej dzielnicy”. Śpimy nad rzeką, z której zajeżdża ściekami, po drugiej stronie rzeki luksusowe wille, naprzeciw mamy linię kolejową a dookoła namiotu niezły śmietnik. Ale co tam. Nie ważne gdzie się śpi, ważne, żeby się wyspać.
Nocą zwiedzamy miasto i podziwiamy zabytki, z których trzy objęte są ochroną UNESCO: Katedra Sveti Cchoweli (2), monastyr Dżwari (1) i cerkiew Samtawro (3). W drodze powrotnej zatrzymujemy się w markecie i robimy zakupy na kolację: wino, ser, pomidory. Późną nocą, siedząc przy prowizorycznym stoliczku koło namiotu delektujemy się smakiem tutejszego wina i wsłuchujemy się w dźwięki gruzińskiej nocy.
Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie
7 VIII 2010 (sobota).
Tego dnia czeka nas wyjątkowa atrakcja – Upliscyche – skalne miasto legendarnej królowej Tamar. Jesteśmy podekscytowani i ciekawi zarazem tego tajemniczego zabytku z II w. p. n. e. Chcąc dotrzeć do rezydencji królowej Tamar musimy przejechać przez Gori – miasto, w którym na świat przyszedł Józef Wisarionowicz Dżugaszwili, pseudonim Stalin. Do dziś w tym mieście funkcjonuje Muzeum Stalina. Gruzini darzą go szacunkiem ze względu na jego zdolności przywódcze. O jego niechlubnych wyczynach wolą nie pamiętać. Mamy problem ze znalezieniem drogi do Upliscyche i przez chwilę błąkamy się po mieście. Z opresji ratuje nas taksówkarz, który daje nam znak abyśmy za nim podążali. Taksówkarz wiezie do tego miasta Japończyków, którzy upierdliwie machają nam przez szybę. Bilet wstępu do Skalnego Miasta jest wyjątkowo tani – 3 Lari (ok. 5,50 zł). Biorąc pod uwagę, że gruzińskie Upliscyche jest zabytkiem tej samej klasy co syryjska Petra, zaryzykujemy stwierdzenie, że bilet jest „brutalnie tani”. Z daleka Skalne Miasto nie robi na nas wielkiego wrażenia. Nie jest tak widowiskowo ulokowane jak Wardzia. Jednak kiedy zapuszczamy się – nie zważając na prawie czterdziestostopniowy upał – w skalny labirynt komnat, tuneli i sekretnych przejść wiemy już, że to miejsce na długo zapadnie nam w pamięć. Zapomniana metropolia zachwyca i urzeka rozmiarami, lokalizacją, pięknymi zdobieniami i fenomenem dawnych budowniczych. Królowa Tamar była genialną władczynią. Podobno za jej panowania Gruzja wyprzedziła o ponad trzysta lat podobną epokę w kulturze Europy Zachodniej. Niewiarygodne !!! W tumanach kurzu i pyłu żegnamy się ze Skalnym Miastem. Wracamy do motocykla w towarzystwie kilku znanych nam już turystów z Japonii, którzy tym razem upierdliwie robią sobie z nami zdjęcia a odjeżdżając wynajętymi taksówkami nadal machają. Niezła ekipa – mimo okropnego upału są szczelnie odziani. Prócz tego na rękach mają rękawiczki a twarze chronią za maseczkami i kapeluszami. Wyglądają jak obcy.
Kolejny punkt zwiedzania to Kutaisi (nazwa nasuwa śmieszne skojarzenia) – jedno z najstarszych miast na świecie z zabytkową katedrą Bagrati objęta patronatem UNESCO – niestety w remoncie. Dojeżdżamy tu w piekielnym upale i na wydechu. Uciekamy przed skwarem do klimatyzowanej restauracji i spędzamy tu kilka godzin na przyjemnej konsumpcji. Jest to też wspaniała okazja, żeby podładować baterie – zajmujemy prawie wszystkie gniazdka w lokalu. Nikt nie protestuje. Kelnerki dziwią się tylko, że tak szybko pochłaniamy kolejne dawki płynów.
Wieczorem docieramy do Poti. Nasza objazdowa trasa po Gruzji niestety dobiegła końca. Od razu kierujemy się na nabrzeże portowe. I znowu okazuje się, że mamy szczęście. Zagadujemy do dwóch gości, którzy stoją w porcie. Nie wiedzą nic na temat promu ale dzwonią po swojego szefa, który okazuje się być „agentem portowym”. Ten przemiły jegomość obwozi nas po całym Poti i załatwia nam – cudem – ostatnie bilety na prom (UkrFerry). Mamy niesamowitego fuksa. Prom stał w porcie długi czas ale właśnie następnego dnia rano wznawia swoją działalność i wypływa w kierunku półwyspu Krym.
Mało tego płynie prościutko do Kerczu. Co za zbieg okoliczności. Hura! Uratowani! Dobry humor psuje nam dopiero wiadomość dotycząca ceny biletu (ok. 500 dolarów za 2 osoby + moto) na towarowym promie!!?? Zdziercy bez konkurencji!! Zastanawiamy się i rozważamy różne opcje. Nie zachwyca nas perspektywa drogi powrotnej przez Turcję, Bułgarię i Rumunię. To pięć dni drogi w upale i kurzu. Poza tym trasa będzie monotonna, już tam byliśmy… Podejmujemy decyzję. Mimo olbrzymich kosztów decydujemy się na rejs promem. Dzięki znajomościom zawartym w porcie możemy się zaokrętować już dziś wieczorem. Mamy więc z głowy poszukiwania miejsca na nocleg. Zaopatrujemy się w Poti w różne trunki – żeby zabić nudę na promie, żegnamy się z naszym przyjacielem i wjeżdżamy na trap. Ciągle trwa rozładunek więc musimy poczekać dwie godzinki na naszą kolejkę. Potem kolejne dwie … Mimo, że nie rozmawiamy dużo, myślimy o tym samym. Szkoda nam tej pięknej choć krótkiej przygody z Gruzją. Żadne z nas nie mówi o tym głośno ale jesteśmy wzruszeni.
Z ciężkim sercem i łzą w oku opuszczamy ten piękny kraj … Podczas drogi do portu biegnie za nami pies. Nie możemy przestać o nim myśleć. Tu w Gruzji wszystko jest inne, życie płynie inaczej…
W końcu nadchodzi nasza pora i zostajemy zaokrętowani na promie. Prócz nas jest jeszcze dziewięciu pasażerów. Dostajemy osobną kajutę, zabierają nam bilety i paszporty i tak zaczyna się nasza przygoda na promie.
Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie
9 VIII 2010 (poniedziałek).
Prom – nie wiadomo dlaczego – zatrzymał się nagle i nie wiemy kiedy popłynie dalej. Nikt tego nie wie. Lenimy się więc nieprzerwanie Obserwujemy życie na statku, który okazuje się domem niezliczonej ilości motyli, ważek, ptaszków (mieszkają tu dudki !!!) i innych stworzeń. Ruszamy dopiero późnym popołudniem i mamy okazje podziwiać bawiące się w falach delfiny(fot.52). (fot. 53 – paparazzi w oczekiwaniu na delfiny).
10 VIII 2010 (wtorek).
Na redzie kiblowaliśmy oczywiście od wschodu słońca. Do portu w Kerczu wpływamy po obiedzie. I tu – powiedziałby ktoś – skończyła się nasza przygoda z promem. Otóż nie ! Teraz zaczyna się pełne napięcia oczekiwanie na celników i straż graniczną. Wszyscy zaczynają się niecierpliwić po około trzech lub czterech godzinach. Kapitan promu każe czekać nie jest w stanie powiedzieć nic konkretnego na temat odprawy paszportowo – celnej. Dopiero około godziny dziewiętnastej pojawiają się ukraińscy mundurowi i każą wypełniać te ******* kwitki. Szlag człowieka po prostu trafia!!! Jesteśmy co rusz wzywani na jakieś rozmowy, sprawdzają wszystkim bagaże, zadają głupie pytania. Reasumując męczą nas jak mogą i nie można powiedzieć, że są przy tym mili.
W końcu po kilku godzinach męczarni wypuszczają nas. Żegnamy się z poznanymi na promie przyjaciółmi i opuszczamy statek. Radość nie trwa jednak długo. Jak tylko przejeżdżamy mostek (coś w formie trapu) pojawia się znikąd jakiś gość i wręcza nam rachunek za portowe usługi transportowo – ekspedycyjne. Do zapłacenia – banał – 240 hrywien. Za co to?? – pytamy. Za przejazd przez mostek między promem i nabrzeżem – odpowiada gość. Dla dokładności mostek liczył sobie może trzy metry długości. Zagotowujemy się !!! Najpierw zdarli z nas fortunę za rejs promem transportowym a teraz jeszcze to!!!! To jest możliwe chyba tylko na Ukrainie. Ciekawe czy ten mostek był ze złota?? Jak tylko płacimy za ten ********** mostek pojawia się jakiś pogranicznik i oznajmia nam, że musi nam sprawdzić paszporty i dokumenty motocykla. Znika na jakieś pół godziny. Chyba kopiował przez kalkę!!! Potem okazuje się, że główna brama wyjazdowa z portu jest już zamknięta i musimy szukać jakiejś bocznej furtki. Grunt to spokój. Tylko się nie denerwować. ******!!! ********!!! Trochę bluzgamy. Okazuje się, że i tak jesteśmy w komfortowej sytuacji. Wszyscy piesi pasażerowie promu nie mogą opuścić portu bo jakiś tuman w mundurze nie zostawił listy pasażerów. Nie mogą ani wrócić na prom ani opuścić portu – życzymy im szczęścia i szukamy wyjazdu. Znajdujemy go w końcu – nie bez problemów – ale i tu nas dokładnie kontrolują i dość niechętnie pozwalają nam odjechać. Uratowani!!!! Wolni!!!
Kercz nocą nas nie zachwyca. Mamy go dość od razu na starcie. Zatrzymujemy się na chwilę napoić naszego rumaka. Nawet tu wkurza nas jakiś młokos, z którym nie możemy się dogadać a chcemy tylko zatankować. Ulatniamy się stąd w okamgnieniu. Dotarło do nas, że nie jesteśmy już w Gruzji.
Jest około 22:00. Postanawiamy jechać w kierunku wybrzeża Morza Azowskiego, do Kamienskoje. Ostatni raz byliśmy tu 3 lata temu i już wtedy zakochaliśmy się w tym miejscu. Morze, fale, plaża z muszli, wiatr we włosach, słońce na skórze tylko dla nas. … Mało ludzi, spokój i relaks. Dojeżdżamy do naszej przystani po północy. Nic się tu nie zmieniło tylko okazało się, że mamy „owadzi problem”. Jak tylko zsiedliśmy z motocykla otuliła nas chmara komarów, widliszków – mutantów, modliszek, szarańczaków i roje much. Owady były wszędzie (poranny gość nie zdążył uciec przed palącym słońcem). Wciskały się do oczu, uszu, nosa i ust. Skakały i pełzały po nas. Namiot rozbiliśmy ekspresowo i zdyszani pozamykaliśmy (w strasznym upale) szczelnie wszystkie zamki. Koszmar. Zrezygnowaliśmy nawet z picia browaru, no bo jak tu wyjść za potrzebą ???!!!
11 VIII 2010 (środa).
Rano owadzie szwadrony zniknęły i cały dzień mogliśmy w spokoju rozkoszować się urokiem azowskiej plaży. W Kamienskoje zostaliśmy do czwartku. W międzyczasie w trakcie jednej z kąpieli w morzu zaprzyjaźniamy się rozbitymi obok nas Ukraińcami. Okazuje się, że mieszkają w miejscowości Sadowe (ok. 30 km od Niżniegorska). Opowiadają nam swoją historię. Od kilkunastu lat przyjeżdżają każdego roku nad M. Azowskie i zawsze rozbijają obóz w tym samym miejscu. Spędzamy w ich obozowisku miły wieczór przy kolacji. Około 22:00 ewakuujemy się do namiotów – kolejny nalot owadzich oddziałów.
12 VIII 2010 (czwartek).
Następnego dnia jemy z naszymi sąsiadami śniadanie – serwują ukraińską uchę. Powoli poznajemy wszystkich: Andrzeja, jego żonę Święte, ich dwie córki, a także Lubę, jej dwóch synów i przyjaciół rodziny. Przyjmujemy ich zaproszenie na ruską gościnę z samogonem. Rezygnujemy z podróży do Teodozji i Koktebela – może innym razem ponownie odwiedzimy te urokliwe miasteczka… Tymczasem wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Sadowe. Rozpakowujemy się, bierzemy prysznic i zasiadamy do kolacji z naszymi ukraińskimi przyjaciółmi. Tym razem bez owadów. Na stole jest pełno smakołyków a i płynów różnych nie brakuje. Przy stole, między toastami uczymy się kilku prostych zasad.
Zasada nr. 1 – wypijamy do końca, nic nie może zostać w kieliszku.
Zasada nr. 2 – niewskazane jest, żeby stukali się kieliszkami mąż z żoną.
Zasada nr. 3 – toast wznosimy trzymając kieliszek w prawej ręce
Zasada nr. 4 – polewając do kieliszka – pamiętajmy, że musi stać na stole lub mieć oparcie w jakimś naczyniu. Reszty nie pamiętamy, a niektóre zasady były naprawdę zabawne.
13 VIII 2010 (piątek).
Rano opuszczamy naszych dobroczyńców i obdarowani pomidorami ruszamy w drogę powrotną do Polski. Do nasady półwyspu Krym jechało się całkiem sprawnie i szybko. Schody zaczynają się oczywiście w zachodniej części Ukrainy (Tarnopolskie). Niemal w każdej miejscowości stoją patrole milicyjne i zdzierają kasę z kierowców. Płacimy tradycyjnie jakiś mandat. Nie mamy hrywien, więc wyciągamy resztki bułgarskiej waluty. Wredni zdziercy!! Prujemy dalej, zaczyna się ściemniać. Jazda, jazda… Kolejny patrol – nie zatrzymujemy się na żądanie policjanta. Było ciemno więc korzystamy z osłony nocy udając ślepców ulatniamy się przyspieszając. Milicjanci nawet nie kwapili się do pogoni za nami – przecież za chwilę nadjadą kolejne jelenie… Chwila pościgu to tak jak dziurawa kieszeń. Kamuflujemy się kilka kilometrów dalej w krzakach i tam spędzamy resztę nocy.
14 VIII 2010 (sobota).
Rano spokojnie możemy wyruszyć w ostatni etap podróży. Początkowo za tirem później bardziej śmiało. Przez granicę przejeżdżamy szybko, mimo, że jest dość spora kolejka. Wybieramy pas bezcłowy – przecież nic nie mamy (he he)… Do Lubaczowa docieramy w samo południe.
Na sam koniec chcieliśmy podziękować Gruzinom za to, że przyciągnęli do nas kawałek nieba. Może faktycznie u nich jest do niego bliżej.
Z całego serca dziękujemy.
Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie
PRZYDATNE DLA WYBIERAJĄCYCH SIĘ W TAMTE OKOLICE.
KOMUNIKACJA
– wjazd od Turcji (ewentualnie Armenii, Azerbejdżanu oraz drogą morską)
– przejście graniczne z Rosją czynne – odprawa tylko dla Rosjan i być może Gruzinów (kolegom z Łańcuta mimo posiadanych wiz nie udało się przejechać – musieli płynąć promem)
– jedna droga główna (asfaltowa) od Batumi na północ Ureki – Tbilisi – Sighnaghi
– inne drogi główne w większości szutrowe + ciężkie szutry w górach
– liczne (nie oznakowane) wykopy w poprzek dróg – szczególnie niebezpieczne na drogach asfaltowych
– drogi słabo oznakowane
– uwaga na krowy – ich ranne wyjścia i wieczorne powroty niebezpieczne dla pojazdów
– krowy uwielbiają przebywać na mostach/wiaduktach i innych niespodziewanych miejscach (miejscami uwaga na grubą warstwę odchodów)
– przejścia dla pieszych to sport ekstremalny (zagraża życiu w godzinach szczytu – duże miasta)
– ceny paliwa 95 oktan ok. 3.30 zł/l
– w mniejszych miejscowościach dostępne paliwo max 92 oktan ok. 3 zł/l
– wizę do Armenii można kupić na granicy – koszt ok. 10-15 $ taniej niż w Polsce
MYJNIE POJAZDÓW
– ogólnodostępne przed zachodem słońca w rzekach i potokach (po zakończonych kąpielach ludzi)
SKLEPY
– w dużych miastach podobnie jak w Polsce
– małe miejscowości – małe sklepy/sklepy połączone z dystrybutorami paliwa często w przydrożnych garażach
WODA = życie
– wszechobecne studzienki z czystą i zimną wodą
– w studzienkach ogólnodostępne również wody mineralne gazowane
– w razie braku studzienek pomogą Ci tubylcy uzupełniając Twoje braki
– nie kupiliśmy ani jednego litra wody – obyło się bez rewolucji żołądkowych
JĘZYKI
– najbardziej przydatny to język rosyjski (gruziński pisownią przypomina arabski)
– można próbować z innymi językami (raczej duże miasta)
NOCLEGI
– hotele bardzo drogie
– w małych miejscowościach najlepiej pytać o nocleg w sklepie
– w razie braku sklepu pytamy gdzie popadnie – Gruzini nie odmawiają a jeszcze ugoszczą (jeśli macie możliwość weźcie ze sobą jakieś rzeczy na podarki – jedynie to przyjmują)
– kwatery prywatne ok. 40 zł/osoba z dostępem do internetu (bywają też darmowe – koniec języka za przewodnika)
POLICJA
– bardzo dobry sprzęt na tamte drogi – Toyota Hilux
– pomocna
GOŚCINNOŚĆ NA ZAWSZE POZOSTANIE W NASZEJ PAMIĘCI 🙂
– tego nie da się opisać
– tego nie zaznacie w Polsce
– pomagają na każdym kroku
– wygląda na to, że kochają Polaków
Przed, w trakcie i świeżo po wyprawie czytaj na forum >>> kliknij.
2 komentarze Do “Gruzja (Sakartwelo) 2010 – wyprawa na magiczne Zakaukazie”