Pojechałem sam. Wiedziałem tylko, że spotkam tam Ksenona, który przyjedzie prosto z Papenburga (Niemcy). Może znacie? A reszta – kto przyjedzie, ten będzie. Fajnie się jechało. Słoneczko, ruch taki sobie, brak pośpiechu, tu przystanek, bo fajne widoki, tam przystanek na fajkę. Około 18 dojeżdżam na bramę. Tam jest już Ksenon. Dawno się nie widzieliśmy, a jakby wczoraj.

Oglądam jego „grubą Bertę” czyli V-Stroma 1000. Ładna sztuka. Ksenon zajął fajną miejscówkę na namioty, ale z parku maszyn kawałek. Nie można wjechać na pole namiotowe. Jest jasno, ale zapewnienia, że tylko napompuję materac i wracam, nie pomagają. Wleczemy się z tobołami i krew mnie zalewa, bo na polu namiotowym mnóstwo motocykli, ale o tym później, bo to motocykle „klubowe”. Rozbijamy namioty, cieszymy się, że się w końcu widzimy. Przyjeżdża Kamilo, potem Wodzu (stary nasz druh), już dobrze po zmroku zjawia się zziębnięta Edycja, Kuba z Gorlic, a na koniec (już dobrze po pierwszej) nie mniej zmarznięci Paweł z Dżolantą.
Na pogaduchach przy latarce schodzi nam pół nocy, albo i więcej. Paweł z racji żywego zainteresowania podróżami z lawetą dostanie ksywkę Laweta, albo Laweciarz (przedyskutujemy to jeszcze w grupie). W sobotę śniadanko, znowu nieoceniony Paweł ze swoją kuchenką gazową i kawą, parada do Bardejowa, na którą nie chciało mi się jechać, pogaduchy na materacu, zwykłe przedpołudnie na zlocie. Znowu spotykam Marzenę i Grzesia (wystawcy), długie rozmowy z Melojdą, konkursy, ujawnił się nasz kolega forumowy PawełSz, którego pozdrawiam.
Zbliża się wieczór, a ja się czuję coraz gorzej. Przez cały dzień wypiłem 3 piwa, robię sobie 3-godzinną abstynencję – efekt żaden. Jest mi zimno. Przypomina mi się, że już tak miałem w Zdyni parę lat temu. Wtedy po prostu zachorowałem (jakaś grypa czy coś). O 21 ubieram na siebie wszystko co mam, opatulam się swoim i Myszy śpiworem (dzięki Mysza) i do namiotu. Słucham jeszcze piosenek Republiki, budzę się na pokaz fajerwerków (kto by się nie zbudził skoro ziemia drżała) i mimo chłodnej nocy zasypiam w ciepełku.
O 9 rano budzę się jak nowo narodzony i wiem już, że żadnej choroby nie będzie. Kamilo pojechał o świcie, Wodzu z Dżolantą rano, po 12 wracamy na 4 motocykle: ja, Edycja, Paweł zapakowany jak wielbłąd i Ksenon. Wracamy na rezerwie albo na oparach. W którymś momencie widzę, że nikt już za mną nie jedzie. Zawracam, pytam: Komu brakło paliwa? – Edycji. Szybka akcja ratownicza do Nowego Żmigrodu i jest stacja benzynowa. Za chwilę wszyscy poimy tam nasze „szkapy” i w drogę.
Już nieopodal Przemyśla zdarza się bardzo niebezpieczna sytuacja. Powiedziałbym, „klasyka gatunku”. Jadę pierwszy, przede mną dwa autka. Zaczyna się długa prosta, z przeciwka nie jedzie nic. Daję lewy kierunek, zjeżdżam na lewy pas. Czekam jeszcze sekundę, patrzę czy kierowca drugiego auta czegoś nie kombinuje (np. wyprzedzania). Nic – no to ogień i do przodu. Resztę już oglądam w lusterku: Edycja daje kierunek i zaczyna wyprzedzać, pierwsza puszka daje kierunek w prawo (pewnie zjeżdża na posesję) i zapewne zwalnia. Wtedy drugi puszkasz zamiast popatrzeć w lusterko i dać po heblach, bez kierunkowskazu zjeżdża na lewy pas spychając Edycję i wyprzedza tego, co hamuje i skręca. Edycja na szczęście jakoś to zauważyła, znalazła swoją „ścieżkę”, a my wszyscy później żałowaliśmy, że jadący za Edycją Paweł nie utrącił mu z buta tego lusterka – bo i tak z niego nie korzysta.
Za taki numer, to bym gościowi jeszcze kierunkowskazy wytłukł, bo tez ich nie używa. W Przemyślu zajechaliśmy jeszcze do Dżolanty na pizzę (współczujemy Dżolce, bo kiedy piszę te słowa, to ona jeszcze pracuje), potem krótkie pożegnanie w Orłach i do domu, do swoich spraw, aż znowu się spotkamy.

A teraz o tym, co miało być później, czyli o organizacji. Nigdy nie ruszało mnie to, że kluby mają na zlotach swoje zamknięte strefy (przez niektórych zwane rezerwatami), bo mają też swoje sprawy, a nam nic do tego. Natomiast sytuacja, gdzie ja nie mogę wjechać się rozpakować i napompować namiotu, a kolega obok trzyma motocykl pod namiotem jest kuriozalna. Wiem, że to jest wyraz zaufania, że kolega „klubowy” nie będzie po nocy jeździł między namiotami, bo on jest z klubu, czyli sprawdzony, a mnie nikt nie zna. Rozumiem to. I nie chodzi o to, że budzi to we mnie zazdrość lub zawiść. Jestem już „duży” i wiem, że nie jestem ani gorszy, ani lepszy od kolegów „klubowych”.
Gdybym chciał jeździć w klubie, to bym jeździł. Szanuję „klubowych”, bo każdy inaczej realizuje swoją pasję motocyklową i każdy wybiera swoją drogę. To, co było w tej sytuacji niefajne, to to, że „klubowi” automatycznie wzbudzali dystans i niechęć u innych uczestników zlotu. Wiem dobrze, że nie tylko u mnie. Z drugiej strony wiem, że to bardzo sympatyczni ludzie. Z niektórymi miałem okazję zamienić ledwie parę słów, pożartować, innych znam i spotykam od lat, kiedy nie byli jeszcze „klubowymi” i dziś nic się nie zmienili. A jednak poczułem w sobie jakąś niechęć. Chyba nie o to organizatorom chodziło, ale taki odnieśli skutek (niezamierzony).
Pozytywne jest to, że organizatorzy okazali się bardzo życzliwi i pomocni. Z piątku na sobotę przewaliłem gdzieś opaskę zlotową. Chciałem wyjechać za bramę i mówię w czym problem. Mogli mnie wykopać za bramę i jeszcze raz kazać płacić wjazd. Zaczęli szukać w swoich spisach, aż któryś z nich przyszedł i powiedział: przecież ja go pamiętam, wczoraj wjeżdżał, to Wiatr w Polu. Założyli mi nową opaskę i git. Gdyby nie to, i tak by mnie znaleźli w spisie. Przysporzyłem im kłopotu, ale podeszli do sprawy ze zrozumieniem i chcieli mi pomóc.
Tekst: Wiatr w Polu
Dodaj komentarz
You must be logged in to post a comment.