Bułgarski bastion komunizmu – część 2
Pierwsza część zakończyła się na przejściu granicznym Czop – Záhony, które mieliśmy przejechać bez większych problemów, czeka nas niespodzianka. KU naszemu zaskoczeniu – ukraińscy celnicy bardzo dokładnie sprawdzają nam kufry i rozgrzebują apteczkę.
Wyciągają wszystkie tabletki, sprawdzają nazwy i pytają o ich skład! Pamiętajmy, że na teren Ukrainy nie wolno wwozić żadnych środków zawierających tramadol. Z kolei Węgrzy, chcąc chyba dotrzymać kroku swoim ukraińskim kolegom, dają nam do wypełnienia dziwaczny formularz, w którym musimy podać rok, miesiąc i dokładną godzinę (z minutami!!!) wjazdu na teren Węgier, ilość paliwa w baku oraz przebieg motocykla. Prócz tego węgierska służba celna …
… cdn …
… i graniczna równie skrupulatnie sprawdza nasz bagaż!
Węgry witają nas wielkimi upałami – temperatura w ciągu dnia nie spada poniżej 35 stopni Celsjusza. Duży plus poruszania się po Węgrzech to obowiązujący na drogach głównych zakaz ruchu ciągników rolniczych, zaprzęgowych i rowerów. Takie znaki pojawiają się bardzo często i stoją praktycznie przy każdym wyjeździe z pól. Ułatwiają życie kierowcom i zwiększają bezpieczeństwo poprzez ograniczenie gwałtownego hamowania. Może należałoby pomyśleć o tym w Polsce?! Nie musimy przecież czerpać wzorców wyłącznie z krajów zachodnich, które zdecydowanie różnią się infrastrukturą od krajów Europy Środkowej!
Wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Sárospatak, gdzie w centrum znajduje się zamek Rakoczych. Na sporych rozmiarów budowlę składają się pięciopoziomowa Czerwona Wieża z XV wieku oraz XVI-wieczne skrzydło pałacowe Perényich otoczone podwójnym kręgiem murów zamkowych. Po zwiedzeniu zamku robimy krótki rekonesans w terenie i znajdujemy fajne miejsce na nocleg. Namiot rozkładamy w zaroślach nad rzeką, praktycznie u podnóża zamkowych murów. Kolację spożywamy na tratwie przycumowanej do nabrzeża a naszymi towarzyszami tego wieczoru są wyjątkowo upierdliwe komary.
Przed kolacją Głazio, któremu tego dnia upał dał się we znaki, zażywa chłodnej kąpieli w rzece. Nocą spacerujemy wokół zamku i robimy sesję zdjęciową. Z doświadczenia wiemy, że zdjęcia podświetlonych obiektów są wspaniałe! Po powrocie do namiotu jesteśmy zmuszeni do zrobienia dodatkowego kamuflażu z gałęzi naszego obozowiska od strony rzeki, ponieważ regularnie pływają po niej patrole i oświetlają halogenami brzegi. Nie chcemy się rzucać w oczy i pozostajemy niewidoczni! W dodatku nie wiemy czego i kogo szukają ?!
Dzień 5 (7. sierpnia-środa)
Zrywamy się wczesnym rankiem, zwijamy manatki i po kilkunastu kilometrach docieramy w pobliże ruin średniowiecznego zamku Regéc wznoszącego się wśród trudnodostępnych szczytów górskich. Nie ma o nim nic w przewodniku ale na szczęście mamy dobrą mapę! U podnóża szczytu robimy krótki postój na śniadanie, które spożywamy do spółki z osami. Zapach naszej konserwy turystycznej przyciągnął niezły rój z pobliskiego lasu. Do zamku prowadzi droga szutrowa. Jest ona rzadko uczęszczanym szlakiem turystyczny, którym oczywiście wjeżdżamy praktycznie na samą górę! Zamek Regéc pochodzi prawdopodobnie z XIII wieku ale jego złote lata
przypadają na XVII wiek, kiedy objął go w posiadanie Ferenc Rakoczy I. Ruiny zameczku są dość urokliwe i atrakcyjnie położone. Rozciąga się z nich wspaniały widok na okolicę. Aktualnie zamek jest intensywnie restaurowany i na jego terenie trwają bardzo zaawansowane prace budowlane. Warto tu jednak zajrzeć podróżując po północno-wschodnich Węgrzech!
Wracamy szutrem do drogi asfaltowej i kierujemy się do Boldogkőváralja – miejscowości położonej przy granicy słowacko – węgierskiej w paśmie gór Zempléni. Początkowo naszym oczom ukazują się mizerne cygańskie osady, które szpecą węgierski krajobraz do granic wytrzymałości. No cóż, Romowie – to największa mniejszość narodowa, których liczbę na Węgrzech szacuje się aktualnie na około 400-500 tysięcy. Czy to się komuś podoba, czy nie stanowią nieodłączny element węgierskiej społeczności i należy się z tym pogodzić. Według statystyk w 2050 roku co piąta osoba na Węgrzech będzie Cyganem (oczywiście przy zachowaniu
aktualnego wskaźnika dzietności). Stopniowo widok nędznych wiosek cygańskich ustępuje malowniczym wzgórzom porośniętym winoroślami i drzewkami morelowymi. Wśród tych fantastycznych morelowych połaci na najwyższym wzniesieniu pasma gór Zemplen wznosi się majestatycznie zamek Boldogkőváralja czyli „morelowa twierdza”. Zamek jest nietypowy i w niczym nie przypomina standardowych fortyfikacji z XIII wieku. Jego znakiem rozpoznawczym jest kształt – od jednego ze skrzydeł zamku odchodzi wąski, kilkunastometrowy wypust obronny. Ten element konstrukcji wywiera piorunujące wrażenie, ponieważ przypomina grań skalną prowadzącą do następnego nieistniejącego szczytu. Na drodze prowadzącej do zamku zaliczamy punkt parkingowy, na którym siedzi gość i inkasuje niezbyt wygórowaną „kwotę parkingową”. Morelowy zamek prezentuje się niesamowicie i mimo potwornego upału kierujemy do niego nasze kroki. Za zamkowymi murami czeka nas niespodzianka – podziemia udostępnione do zwiedzania witają nas orzeźwiającym
chłodem. Można tu zobaczyć dawne narzędzia tortur i wystawę minerałów. Obchodzimy cały zamek, oglądamy ciekawe makiety bitewne i fotografujemy zapalczywie „oryginalny wypust obronny”, który trzeba przyznać wywiera niesamowite wrażenie. Wspaniale musi wyglądać o świcie lub przy zachodzie słońca oświetlony pierwszymi lub ostatnimi promieniami słonecznymi…!
W nieustającym upale opuszczamy morelowy zakątek i kierujemy naszego GS-a do Miszkolc – trzeciego największego miasta Węgier, w którym dość harmonijnie średniowieczne zabytki koegzystują z wielkimi blokowiskami, fabrykami i wyjątkowo brzydkimi postindustrialnymi nieużytkami. W Miszkolc naszym celem jest ogromny XIII-wieczny zamek położony w dzielnicy Diósgyőr. Dłuższą chwilę kręcimy się po uliczkach w okolicy zamku próbując znaleźć sensowne miejsce parkingowe. Jak się okazuje nie jest to na Węgrzech takie łatwe! Na każdym kroku pełno parkometrów, których nie możemy rozszyfrować! Nie znamy węgierskiego!!! Zmęczeni walką z miejskimi parkometrami stawiamy motocykl na jakimś małym placyku i zastanawiamy się, czy po powrocie będzie czekał na nas mandat. Zamek Diósgyőr jest bardzo oryginalną budowlą, której groźnego charakteru nadają cztery prostokątne wieże wznoszące się
monumentalnie na wysokość 22 metrów. Przez wiele lat zamek służył węgierskiemu królowi Ludwikowi Węgierskiemu, był schronieniem węgierskich monarchiń i przeciwstawiał się tureckim nawałnicom. Do zamku prowadzą wąskie i malownicze uliczki, na których nie brakuje pensjonatów, hotelików i urokliwych, smacznie pachnących restauracji. Zbliżając się do naszego motocykla widzimy stojący tuż obok patrol policji. I teraz pytanie – czekają na nas czy po prostu stoją sobie ? Dyplomatycznie czaimy się chwilę w najbliższej bramie i obserwujemy dyskretnie węgierskich policjantów. Po około 15 minutach koszmarny upał wyciska z nas resztki potu i cierpliwości. Raz kozie śmierć! Podchodzimy do motocykla i w pełnym słońcu zaczynamy się przebierać w motocyklowe ciuchy. Policjanci siedząc w klimatyzowanym radiowozie ignorują nas totalnie. Tym razem nam się upiekło!
Jedziemy na obrzeża miasta do położonej najdalej od centrum dzielnicy – kurortu Lilafüred. Wąska i kręta droga, którą jedziemy jest bardzo uczęszczana przez rzesze motocyklistów. Widać, że to jedna z ulubionych tras pasjonatów dwóch kółek. Dzielnica leży na terenie Parku Narodowego Gór Bukowych w wapiennym wąwozie nad brzegiem jeziorka Hámori. Podjeżdżamy pod eklektyczny, biały budynek niczym z bajki – Hotel Pałacowy Palotaszálló i mamy kolejny problem z zaparkowaniem. Droga jest tu bardzo wąska i zastawiona z dwóch stron samochodami. Po chwili udaje nam się w końcu znaleźć kawałek wolnego miejsca.
Idziemy na krótki spacer – w planie mieliśmy zwiedzenie wiszących ogrodów pałacowych, obejrzenie 20-metrowego wodospadu Szinva oraz jaskini Anna–Barlang. Teren wokół pałacu okazuje się być w przebudowie, ogrody nie są udostępnione turystom, dojście do jaskini jest zamknięte! Jak pech to pech. Zadowalamy się tylko wspaniałym wodospadem i widokiem hotelu odbijającego się kokieteryjnie w jeziorku. Tu, w Lilafüred upał nie daje się tak we znaki. Korzystamy więc z tej chwili ochłody i przygotowujemy się na następne starcie z wysoką temperaturą. Po powrocie do motocykla Głazio robi krótki przegląd sprzętu i okazuje się, że mamy pęknięty tylny plastikowy chlapacz. Wjechaliśmy w ogromną dziurę w jednym z tuneli prowadzących to Lilafüred. Jedna z zapieczonych śrub stawia mocny protest i po kilku próbach ukręca się. Chlapacz odkręcamy i mocujemy na kufrze centralnym – będzie tak podróżował z nami do końca wyprawy! Z miejsca parkingowego możemy podziwiać kolejkę wąskotorową, która obwozi turystów po najpiękniejszych zakątkach Miszkolca.
Ruszamy dalej. Piekielny upał (40 stopni) towarzyszy nam praktycznie od rana. Co jakiś czas zatrzymujemy się na stacjach benzynowych na coś zimnego do picia. Upał sprawia, ze jesteśmy otumanieni, śpiący i potwornie zmęczeni. Cholera, gdybyśmy pragnęli urlopu w takich temperaturach wybralibyśmy się do Turcji albo jeszcze dalej na południe!!! Dość tego! Czas na ochłodę. Sprawdzamy mapę i postanawiamy jechać nad Jezioro Cisa (węg. Tisza-tó) czyli drugi co do wielkości zbiornik wodny na Węgrzech. Marzymy o kąpieli w chłodnej wodzie, odrobinie cienia i odpoczynku od tego męczącego skwaru. Przejeżdżamy przez turystyczną miejscowość Tiszafüred, mijamy podmokłe łąki , oczka wodne, kolonie rozkwitniętych lilii wodnych a wszystko to na terenie Parku Narodowego Hortobágy wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Z motocykla podziwiamy różne gatunki bardzo rzadkich ptaków w ściśle chronionym ptasim rezerwacie, np. czaplę siwą. Wieczorem docieramy do miejscowości Abádszálok, która ma być mekką turystów w tej części Węgier. To tu chcemy skorzystać z najdłuższej nad jeziorem plaży. Jest tylko jeden problem – nikt nie potrafi nam konkretnie wskazać gdzie ta plaża się znajduje i jak do niej dotrzeć! Nasza cierpliwość zostaje wystawiona na kolejną próbę! W końcu udaje nam się ją zlokalizować. Przed nami szlaban, bramki i kasa, w której mówią wyłącznie po węgiersku. Przechodnie oraz ochrona też w niczym nie pomogła. Rezygnujemy chwilowo z plaży i zajmujemy się znalezieniem jakiegoś miejsca na nocleg – znajdujemy kemping. Jak się można było spodziewać na kempingu tzw. „czeski film” – zamknięty szlaban i zaspany portier bełkoczący coś po węgiersku. Wszelkie nasze próby dogadania się w różnych znanych nam językach (angielski, niemiecki, rosyjski) spełzają na niczym! Żeby w Europie człowiek czuł się jak na innym kontynencie?! Wkurzeni i zmęczeni rozbijamy się na wskazanym przez Węgra miejscu i skoro nie możemy skorzystać z plaży idziemy pod prysznic, na zimne piwo i kolację. Obsługujący nas kelner napawa nas optymizmem swoim „Can I help you?”, ale jak się za chwilę okazuje na tym jednym zdaniu kończy się jego znajomość j. angielskiego. A już myśleliśmy, że zasypiemy go gradem pytań. Na nasze szczęście przynajmniej menu było w znanym nam języku.
Dzień 6 (8. sierpnia-czwartek)
Rano po wyjściu z namiotu tuż obok nas widzimy leżących na ziemi młodych ludzi. Wygląda na to, że nieźle się poprzedniego wieczoru ujarali ziołem z fajki wodnej, którą przekazywali sobie ochoczo z rąk do rąk. Było wesoło niemal do rana. Teraz wyglądają jak obozowisko zwłok, które ktoś rozrzucił bez ładu i składu. Pojedyncze zwłoki wykazują mizerne oznaki życia. Rezygnujemy z kąpieli w jeziorze. Chcemy załatwić formalności i jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. Ta czynność zabiera nam więcej czasu niż się spodziewaliśmy.
Komunikacyjne schody okazują się nie do pokonania – nikt z obsługi kempingu nie zna innego języka niż węgierski. Po długich perturbacjach, których nie będziemy tu opisywać szczegółowo udaje nam się w końcu wyjechać z pechowego kempingu.
TAMARA: Pełna nadziei udaję się do kasy, w której mam uiścić opłatę za korzystanie z kempingu. Dwie panie siedzące w pomieszczeniu nawijają do mnie po węgiersku. Na każdą moją próbę porozumienia się w innym języku reagują wzruszeniem ramion. Jezu Chryste! Litości. Co to za kraj!!! Ze zwierzętami lepiej idzie mi dogadanie się niż z mieszkańcami! Pod kasą spędzam przeszło pół godziny stojąc w piekielnym upale. Nie rozumieją mnie, nie potrafią spisać z mojego dowodu podstawowych danych i jak na złość zawiesza się komputer. Co ja takiego w poprzednim życiu zrobiłam, że mam takiego pecha??? Jedyna pozytywna strona tego zdarzenia jest taka, ze podczas czekania na załatwienie sprawy nauczyłam się z nudów kilka słów po węgiersku, które znacznie ułatwiły sprawę. Tak więc – moi drodzy – na naukę nigdy nie jest za późno i każde miejsce jest dobre!
GŁAZIO: Zostaję przy motocyklu studiując mapę. Nastawiam kolejne baterie do ładowania. Mija ponad pół godziny i z upływem czasu zaczynam się denerwować. Co mogło się stać? Jakie mogły wyniknąć komplikacje? Ktoś porwał mi żonę? Niemożliwe, przecież to nie muzułmanie. W końcu mamy zapłacić tylko za jedną noc. Czekając chodzę w kółko zataczając coraz większe kręgi. Jest,widzę ją, wraca ale w jakiejś obstawie. O co chodzi? Niesie plik jakichś papierków. Czyżby Węgrzy okazali się służbistami?!
Po załatwieniu formalności odwiedzamy centrum miasta w celu zakupienia ładowarki, która dziwnym trafem przestała działać. Przez przypadek trafiamy na punkt informacji turystycznej. Niestety słabo zaopatrzony obiekt nie jest w stanie zaspokoić naszych turystycznych zapotrzebowań. Ponadto jego pracownicy nie mówią w znanych nam językach. Finał jest taki, że ładowarki nigdzie nie możemy kupić a w punkcie turystycznym dają nam jakieś bezużyteczne ulotki, które z turystyką nie mają nic wspólnego. Jedziemy w kierunku Hortobágy. Upał znowu zaczyna dawać się we znaki. Wjeżdżamy na tereny puszty węgierskiej czyli obszarów stepowych.
Charakterystycznym widokiem są tu tereny trawiaste i stada bydła, nad którymi unoszą się tumany pyłu i kurzu. Dawniej dominowały tu zajmujące ogromne tereny państwowe gospodarstwa rolne. Hortobágy to nie tylko wioska turystyczna ale pierwszy węgierski park narodowy (Hortobágyi Nemzeti Park) chroniący rozległe tereny pastwisk oraz osobliwości przyrodnicze. Miejscowość Hortobágy, do której nadłożyliśmy sporo kilometrów skusiła nas dziewięcioprzęsłowym mostem, który miał być fantastyczny, niezwykle romantyczny i w ogóle cudowny. Okazał się – ku naszemu rozczarowaniu – mało atrakcyjnym obiektem. W ferworze poszukiwań przejechaliśmy przez niego dwa razy nawet o tym nie wiedząc! Punkt Informacji Turystycznej był nieźle zaopatrzony i dostaliśmy kilka fajnych ulotek, ale większość była w j. węgierskim. Podczas podróży zdarzają się rozczarowania i niewypały – Hortobágy było jednym z nich!
Kolejny etap naszej podróży doprowadza nas do Egeru – miasta znanego przede wszystkim jako stolicy wina „Bycza krew”. W Egerze znajduje się kilka interesujących obiektów, którymi wnikliwy turysta nie pogardzi np.: trzecia pod względem wielkości węgierska świątynia, Pałac Arcybiskupi, czy nowoczesne obserwatorium astronomiczne. My przybyliśmy tutaj ze względu na zamek egerski, wznoszący się praktycznie w centrum miasta. Obiekt jest wspaniale odrestaurowany i trzeba przyznać, że ze względu na swoje rozmiary robi duże wrażenie. Obchodzimy zamek, spacerujemy po starówce wspinamy się na samotny minaret, który pozostawili po sobie dawni tureccy najeźdźcy.
GŁAZIO: Wchodząc do minaretu odczuwam miły chłód. Bardzo kręte, strome schody, po których wspinam się niemal na czworaka mając pozycję stojącą. Barkami ocieram się o słupek nośny a za chwilę ścianę. Bardzo wąsko. Myślę sobie, jak wchodzą tu osoby poważniejszej postury? Może rezygnują w samym wejściu? Wewnątrz panuje mrok, który w tak wąskiej wieży może potęgować odczucie klaustrofobii. Wióreczek wspina się za mną licząc schody, których ilość podała nam kasjerka przy wejściu. Docieramy na tarasik, na którym niegdyś muezini nawoływali na modły. Tamara staje jakby pojawiła się przed nią ściana. Zdziwiony pytam o co chodzi?
Wygląda na to, że przeraziła ją nagła zmiana klaustrofobicznego klimatu panującego wewnątrz na olbrzymią przestrzeń, którą ujrzała. Wejście na bardzo wąski taras stało się dla niej poważnym wyzwaniem. O co chodzi? Nigdy nie miała lęku wysokości. Stworzyliśmy korek w najważniejszym miejscu-wejściu na tarasik. Nie da się już cofnąć. Przecież za nami idą kolejni ciekawi tego widoku. Na tych schodach nie da się wyminąć. Te argumenty przekonały ją na przekroczenie niewidzialnej bariery. Bardzo wąski taras, na którym nie da się wyminąć faktycznie może powodować lęki. Po udrożnieniu wejścia tarasik niemal zapełnił się tak, że trudno było obejść go wokół.
Z góry rozciąga się wspaniały widok na stare miasto oraz na egerski zamek. Po zaspokojeniu ciekawości panoramą i nagleniu Wiórka schodzimy na dół. Niemal na własnej skórze zaczynam odczuwać Wiórka przerażenie, kiedy zaczyna opowiadać o swoich emocjach.
TAMARA: Skuszona widokiem, jaki rozciąga się z góry meczetu zaczynam wspinać się na 40-metrową wieżycę. Już po przebyciu kilku schodków w półmroku ogarnia mnie jakieś dziwne uczucie. …
… cdn
Czytaj część 1 >>>
Czytaj część 3 >>>
Czytaj część 4 >>>
Czytaj część 5 >>>
Czytaj część 6 >>>
Czytaj część 7 >>>
Czytaj część 8 zakończenie >>>
Dodaj komentarz
You must be logged in to post a comment.